Błazen Nadworny - Groźne pomruki ode Wschodu

Spisano dnia 25 kwietnia A.D. 2021 

Groźne pomruki ode Wschodu


     W przeszły wtorek powiedziałem sobie: Czas najwyższy! Wiosna po prawdzie jakoby wciąż nie mogła się zdecydować, lecz co tam! Choćby i przez śniegi w drogę do Ojczyzny ruszę! Nierozsądnem by to było nad wyraz, między nami mówiąc, boć gdyby główne trakty omijając, przez góry przyszło mi się przeprawiać, to pierwsza lepsza alpejska przełęcz zapał mój zapewne by powstrzymała. Powstrzymał go przecie jednak kto inszy.

     – Ani mi się waż o tem myśleć! – rzekł do mnie surowo gospodarz mój, pan Mercier, podtykając mi pod nos świeży numer La Tribune de Genève – Spójrz jeno, co tu stoi!

     – Groźne pomruki ode Wschodu – począłem czytać na głos i wraz pobladłem.

     – A widzisz?! Jest jasnem jako słońce, iż rosyjski car szykuje się na wojnę z Napoleonem, skoro pułk za pułkiem jegrów śle na granicę. A do tego artylerii co nie miara! Zaiste chciałbyś naleźć się gdzie w ogniu bitwy? Pójść między armaty? Siedź lepiej tu w Szwajcarii, póki się nie wyjaśni, co i jak. Mnie i małżonce mojej radość sprawisz, a i panienki się czego przy tobie nauczą.

     – Bien sûr! – zawołała Agnes wstając od fortepianu i klasnęła w dłonie – Niechże pan się nie da prosić!

     – Chyba nie chcesz pan dać się zabić, ne c'est pas? – rezolutnie spytała siedząca na sofie tuż obok palmy Antoinette.

     – Skoro tak... – rzekłem niepewnie – Dobrze, jeszcze czas jakiś... Ale za to opowiem waćpaństwu dykteryjkę, o wojnie właśnie. I opowiedziałem historię, którą może być i Was ongi uraczyłem, ale, jak to mówią, skoro znacie, to posłuchajcie.

   – A zatem było tak – zacząłem – iż baron pewien, zamożny wielce, podług najnowszej angielskiej mody gazetę otworzyć postanowił. Kuryerem Powszedniem ją nazwał i dzień w dzień na sprowadzonej z Londynu maszynie, parą napędzanej, nakład drukował. Czytano więc Kuryera we dworach szlacheckich i w domach mieszczańskich, w urzędach i na plebaniach i nawet Miłościwy Pan przy śniadaniu na pierwszą, a czasem i drugą stronę okiem rzucić raczył. Wielce ciekawe sprawy można było w gazecie onej odnaleźć, wieści ze stolicy i z kraju i ze świata wszytkiego. I zdawać się mogło, iż nowości nigdy nie zbraknie, aż jednak nastał czas letniej kanikuły, przez znających się na rzeczy ogórkowem sezonem zwany. Wyjechał był wówczas pan baron z familią na całe dwa miesiące do badów, redaktorom skrupulatnie przykazawszy powinność swoję czynić i dnia każdego numer czytelnikom do rąk oddawać.

     Łatwo było jednak panu baronowi powiedzieć, trudniej zaś zrobić, boć przecie latem mało co w stolicy, a nawet i za granicą się dzieje. Rozpisywali się tedy redaktorzy, skoro jeno wieść jaka nadeszła, kwiecistemi słowy tekst przyozdabiając, byle go jeno jak najwięcej wyszło. Pisali też o rzeczach takich, co w czas inszy mało godnemi uwagi by się zdały: a to że włościaninowi pewnemu krowa sąsiada w szkodę poszła, przez co synowie jego tamtemu gębę obili, a to znów, że się mieszczka jedna kubeł śmieci na jarmarku wyrzucając tak wykopyrtnęła, iż się jej spódnica całkiem odwinęła, siedzenie gołe odsłaniając i tem samem zgorszenie publiczne czyniąc. Nawet i tego jednak ledwo stało, by numer jako tako wypełnić.

     Tu obie panny zachichotały, atoli wraz przysłoniły dłońmi usta, napotkawszy surowy wzrok pani Mercier, która właśnie weszła do salonu. Ja temczasem mówiłem dalej:

     – Zdarzyło się zatem pewnego razu, iż pan Redaktor Naczelny, upalnem piątkowem popołudniem, po skończonej pracy, na kufel zimnego piwa do gospody wstąpił, a sącząc je deliberował, o czemże by tu jeszcze napisać można. I byłby już zapewne w rozpacz czarną wpadł, gdyby nie to, że akurat kota równie czarnego zoczył i czerń owa osobliwem trafem wielce ciekawą myśl mu nasunęła, nad której urzeczywistnieniem niemal całą sobotę spędził. 

     I tak pokazał się w poniedziałek w Kuryerze artykuł wcale obszerny o pewnem państwie w samem środku Afryki – jak się domyślacie, z palca wyssanem – któremu pan redaktor murzyńską nazwę Bingo nadał. Państwo owo zwaśnione było srodze ze sąsiadem swem, Królestwem Bongo, a to na skutek tego, iż rzeka graniczna wysychając raz do roku, zawszeć potem cokolwiek koryto odmieniała. Ma się rozumieć, jeografią ową pan Redaktor nader sumiennie na dwóch stronach gazety objaśnił.

     – Mon Dieu! – zakrzyknął pan Mercier – A to ci heca! Wszytko zmyślił!

     – W rzeczy samej – ciągnąłem swą opowieść – otóż we wtorek już dwa się artykuły w Kuryerze pojawiły, jeden punkt widzenia Bingo na sprawę całą prezentujący, drugi zaś ukazywał, jako się też na nią w Bongo zapatrują. Łatwo odgadnąć, iż skrajnie odmienne były one perspektywy.

     Dnia następnego doniesienia nadeszły, że oto człek pewien w Bongo, atoli tuż przy granicy z Bingo mieszkający, z pory suchej korzystając, trzy swoje świnie przez rzekę wyschniętą przeprowadził, do syta napasł i wraz z niemi do wioski powrócił, konfuzją tem wielką w państwie sąsiedniem czyniąc. 

     Nastał dzień czwarty i oto w Bingo posła Bongo przed oblicze króla, co zwał się Bantu, zawezwano i zbesztano solidnie, najpaskudniejszych murzyńskich słów przy tem używając. 

     W piątem dniu w Bongo retorsyje podjęto, a to że posła Bingo do króla Ubuntu przywiedziono i na goły zadek w obecności dworu całego tuzin rózeg mu wlepiono.

     Kątem oka dostrzegłem, iż dziewczęta duszą się ode śmiechu, usiłując przy tem jak największą zachować powagę. 

     Incydent takowy – opowiadałem dalej – bez stosownej riposty obyć się nie mógł, wobec czego w sobotę król Bantu publicznie króla Ubuntu obraził, czarnuchem go nazywając, chociaż tamten ledwie nieco ciemniejszej od Bantu był karnacji.

     Skutkiem tego w poniedziałek – w niedzielę bowiem Kuryer nie wychodził – Ubuntu wojnę wydać Bantu postanowił, w związku z czem ekspedycją karną tuż za granicę Bongo wysłano i pobliski przysiółek splądrowano aż do cna.

     – Alors, la guerre! A to dopiero! – teraz już i pan Mercier wybuchnął śmiechem – I co było dalej? No mówże czem prędzej, przyjacielu! 

     – A zatem we wtorek zapadło złowrogie milczenie. Niby nic się nie działo, jednakowoż cała redakcja rozpisywać się jęła o możliwych konfliktu konsekwencjach, przeróżne warianty spraw obrotu prezentując, a nawet i dywagując, co też złego swemu własnemu krajowi mógłby on przynieść.

     Jakoż i stało się, bo zaraz we środę doniesienia o tem nadeszły, iż wojownicy z Bingo do Bongo się wdarli i trzy wioski z dymem puścili, mężczyzn w pień wyrzynając, dzieci w niewolę biorąc, zaś kobietom los gorszy ode śmierci gotując. 

      Na dalszy rozwój wypadków niewiele czekać trzeba było – we czwartek nie inaczej, jeno dwie armie naprzeciw siebie ruszyły, w łuki, dzidy, oszczepy i tasaki zbrojne, co do niechybnej eskalacji konfliktu i bitwy potężnej, w skutki brzemiennej, doprowadzić by musiało i doprowadziłoby niechybnie, gdyby nie to, iż wielce osobliwa rzecz się wydarzyła. Oto bowiem imć panu baronowi, u wód bawiącemu, kilka numerów Kuryera w międzyczasie pocztą doręczono, skutkiem czego list do redakcji nadszdł tej oto treści: „Skończyć mi zaraz tę głupią wojnę, bo na pysk powylewam.”

     Postawiwszy kropkę, spojrzałem na słuchających, którzy przez chwilę siedzieli w milczeniu, zdumieni niepomiernie takiem obrotem rzeczy, aż w końcu wybuchnęli gromkiem śmiechem.

     – A to dobre, na pysk! Skończyć wojnę! – pan Mercier mało nie spadł z krzesła – A wiesz co, mon cher? Gdybyż jeno każda wojna mogła się tak właśnie zakończyć!

     – I gdybyż tych, co do niej chcą przywieść i w ogóle tych, co rządzą, można było na pysk powylewać... – wypaliła ni stąd ni zowąd Agnes.

     Cóż za rezolutne dziewczę... Byłżeby to efekt mojej edukacji? – pomyślał sobie 


Wasz
Błazen Nadworny


 
 

Częstuję Was ciasteczkami (po nowemu cookies). Bez obaw, nie są zatrute! Zostając u mnie godzicie się je pałaszować, choć przecie zawżdy wydalić je możecie ze swych przeglądarek. Ja sam wolę dziczyznę i czerwone wino, wszakże wiedząc ile już u mnie ciasteczek zjedzono, łacno poznać mogę, ilu miałem gości.