Błazen Nadworny - Dekameron

Spisano dnia 22 marca A.D. 2020

Dekameron


     Dziś dopiero miejsce i czas nalazłem, by nad papierem usiąść i słów parę do Was skreślić, choć przecie pewności żadnej nie mam, czyli list mój otrzymacie. Więcej powiem, zda mi się ze wszech miar możliwem, iż do Was nie dotrze, jeśli jeno człek, któremu go powierzyłem, po drodze gdzie zemrze. A przebywam teraz nieopodal miasteczka Rapolano w Italii, więc skoro spytacie, jakem tam trafił, pokrótce opowiem.

     Pisałem Wam ostatnio, jako to przed zarazą uciekając, okręt nasz z Konstantynopola do Wenecji nie bez przeszkód szczęśliwie przypłynął i jakem uradowany tem wielce, koniec końców na chrześcijańskiej ziemi stopę postawił. Tam też poznałem pewnego kupca weneckiego imieniem Antonio, któren wysłuchawszy jednej z mych historyjek, tak się nią ucieszył, że wraz zaoferował mi gościnę. Zasiedliśmy owego dnia do wieczerzy wespół z małżonką jego, tudzież dwiema wielce nadobnemi córkami o kruczoczarnych lokach i ucztowaliśmy weseląc się aże do północy.

     Następnego dnia rankiem rozeszła się wieść, iż morowe powietrze dotarło do Wenecji. Posłyszawszy o tem, nie mieszkając udałem się na nadbrzeże, atoli ujrzałem jeno rufę naszego okrętu, któren, choć ze złamanem fokmasztem, wypływał już na pełne morze. Na nic zdały się moje nawoływania – odkrzyknięto mi jedynie, iż Pan Żebrowicz tak się przeraził, iż nie bacząc na nic i nikogo, co rychlej od brzegu odbić rozkazał.

     Cóż było czynić? Wróciłem gondolą do domu Antonia i chwalić Boga, żem nie zmitrężył gdzie w jakiej tawernie, albowiem służba pakowała już kosztowności i najpotrzebniejsze rzeczy, by co rychlej w podróż wyruszyć.

    –  Giullare – rzekł do mnie gospodarz – chodzą słuchy, iż we wszytkiej Italii zaraza. W Toskanii są atoli pono miejsca, gdzie spod ziemi woda gorąca bije, fetorem siarki do cna przepełniona, ten zasię pestis zabija. Jeśli więc chcesz, jedź tam wraz z nami, jeśli zaś nie – ostań z Bogiem, chocia w mieście tem śmierć cię niechybnie czeka.

     I tak, volens nolens, ruszyłem w drogę. Pierwszego dnia, nie szczędząc koni, dotarliśmy w okolice Bolonii i przenocowali w przydrożnej gospodzie, jak ognia unikając miast i miasteczek. Na drugi dzień z mozołem przeprawiliśmy się przez łańcuch Apeninów, śniegiem jeszcze okrytych o tej porze roku i spędzili noc niedaleko Florencji, by rankiem dnia trzeciego ujrzeć w końcu łagodny krajobraz Toskanii – malownicze wzgórza okraszone soczystą, wiosenną, zielonością łąk, winnice i gaje oliwne, białe, niczem wąż wijące się gościńce, wysadzane wysmukłemi cyprysami, a wszytko to pod głębokiem lazurem nieba. Zaiste radowałoby się me serce onem widokiem, gdyby nie fakt, iż właśnie tu, nieopodal Sieny, przyszło mi pogrzebać moich przyjaciół, a skoro spytacie, jakiem to sposobem sam uchroniłem się od śmierci, rzeknę, iż nie wiem tego żadną miarą i chyba jeno Boskiej Opatrzności życie me zawdzięczam.

     Dwa dni spędziłem w pobliskiej wiosce, zwącej się Ficareto, gdzie dobrzy ludzie, widząc, żem zdrów, dali mi jadła i napitku, zaś na trzeci dzień, wczesnem rankiem ruszyłem pieszo ku wschodowi, ku owem źródłom sławetnem, siarką ziejącem. Idąc, oglądałem pogrążone w rozpaczy i żałobie miasteczka, wsie i przysiółki, ludzi z zakrytemi twarzami, wiozących na zaprzężonych w osły wozach ciała umarłych i pokutne procesje wiedzione przez zakapturzonych mnichów w czarnych habitach. Widziałem też takich, co za nic mając zarazę, objadali się, poili winem i oddawali rozpuście, jakoby w obliczu nadchodzącej śmierci raz ostatni pragnęli zakosztować życia.

     Koniec końców, dotarłem do mieściny zwącej się Rapolano i tamże w nozdrza me uderzył okrutny odór siarki, któren to, wierzajcie, zdał mi się najmilszą wonią w świecie.  Spostrzegłem też inszych wędrowców, zapewne jako i ja pielgrzymujących do zbawiennych wód – siedem młodych niewiast i trzech mężczyzn w podobnem wieku.

     – Buona sera, signori e signorine! – pozdrowiłem ich.

     – Buona sera, straniere! – odparli i przedstawili mi się swemi imionami: Pampinea, Fiametta, Filomena, Emilia, Lauretta, Neifile, Eliza, oraz Panfilo, Filostrato i Dioneo.

     – Błazen Nadworny – odrzekłem kłaniając się uprzejmie.

     – Skoroś giullare, może udasz się wraz z nami – rzekła najstarsza z nich, Pampinea – mam tu niedaleko wiejską posiadłość, w której to zatrzymaliśmy się zbiegłszy z Florencji. Siarczane powietrze chroni nas przed morowem, my zaś dla rozrywki zdecydowaliśmy opowiadać sobie najprzeróżniejsze historie. Obrano mnie królową dzisiejszego dnia, czego dowodem ów wieniec z wawrzynu na mych skroniach i tem sposobem rozkazałam, aby pierwszą opowieścią zabawił nas Panfilo.

     Jakże mógłbym odmówić takiemu zaproszeniu! Dołączyłem więc do nich z radością i już niebawem dotarliśmy do willi stojącej na wzgórzu, zaiste wspaniałej, z przestronnemi komnatami, krużgankami i malowidłami zobiącemi ściany. Zasiedliśmy wespół na dziedzińcu i racząc się wybornem Chianti, poczęliśmy słuchać opowieści Panfila. A brzmiała ona tak.

     W czasach, gdy Florencją władał książę Cosimo de' Medici, miasto nawiedziła gorsza nawet niż dziś zaraza. Z początku chorowało niewielu i przeważnie biedota, więc i mało kto się tem przejmował, atoli wkrótce okazało się, że śmierć nie zważa ani na majątek, ani na urodzenie, więc blady strach padł na wszytkich. Na nic zdały się medykamenta, modły i procesje, ani nawet ognie palone na ulicach i placach. Każdego dnia wciąż więcej i więcej najdowano trupów, tak że niebawem nie było komu ich grzebać. W końcu mieszkańcy poczęli opuszczać Florencję, chroniąc się bądź to w okolicy, w której dziś przebywamy, bądź też w Saturnii lubo Vignoni, gdzie takoż biją źródła siarkowe. Miasto opustoszało, wyjechała zeń nawet cała rodzina Medyceuszy, zaś w książęcem pałacu hulał jeno wiatr.

     Naonczas pewien skryba, imieniem Andrea, człek niskiego urodzenia i niezbyt mądry w gruncie rzeczy, choć wielce ambitny, obmyślił wcale chytry plan. Wysupłał parę sztuk złota, które miał odłożone na czarną godzinę i rozdał garstce tych, co pozostali jeszcze we Florencji, w zamian za to, iż okrzykną go księciem.

     – Nie masz władzy w naszem mieście skoro Medyceusz czmychnął gdzie pieprz rośnie – przemówił do zgromadzonych wokół niego ludzi – pewno zresztą i tak w drodze dopadła go choroba i gryzie już ziemię. Oddajcie zatem rządy mnie, a obaczycie, iż migiem rozprawię się z zarazą.

     Otumanieni złotem, uczynili jak chciał, on zaś, pośród gromadki wiwatujących, dumnie wkroczył do pałacu i nie mieszkając nałożył książęcą czapkę i szkarłatny płaszcz. Biedak, nie mógł przecie wiedzieć, iż ostatniem, co trzymał je w dłoniach, był stary Giacomo, sługa księcia, któren ledwie parę dni temu umarł na pestis. Podobnież zakończyło się też niebawem panowanie owego skryby, a i nielepszy los spotkał głupców, którzy go obrali i którzy następnie przyszli doń ucztować.

     – Smutna, choć mądra twa opowieść, Panfilo – rzekła Fiametta – a morał z niej taki, iż władza zaślepia więcej niźli złoto, czy cielesne żądze.

     – I że chęć jej zdobycia za każdą cenę i po to jeno, by władać, jeszcze nikomu na dobre nie wyszła – dodał


Wasz
Błazen Nadworny


 
 

Częstuję Was ciasteczkami (po nowemu cookies). Bez obaw, nie są zatrute! Zostając u mnie godzicie się je pałaszować, choć przecie zawżdy wydalić je możecie ze swych przeglądarek. Ja sam wolę dziczyznę i czerwone wino, wszakże wiedząc ile już u mnie ciasteczek zjedzono, łacno poznać mogę, ilu miałem gości.