Błazen Nadworny - Pożegnanie lata

Spisano dnia 3 września A.D. 2017

Pożegnanie lata


     Nastał wrzesień, słońce jakoby mniej się już kwapi do porannego wstawania, chętniej skrywa za chmurami i jakoś rychlej spać się bierze. Po falujących, srebrzystych łanach żyta ostały jeno ścierniska, ponad łąkami coraz dłużej ścielą się mgły, a w którą by nie pójść stronę, wszędy napotkać można pajęcze nitki babiego lata. Pochłodniało i choć liście drzew jeszcze zielone, to ptaki na niebie układają się z wolna w klucze i szykują do drogi, wieczorami zaś z okien pałacu, jak okiem sięgnąć, dostrzec można wokół wątłe światełka jesiennych ognisk.

     Czas kanikuły dobiegł końca i począł pakować manatki wszytek Dwór, by lada dzień wyruszyć z letnich włości królewskich na powrót do stolicy. Korzystając z nieobecności Miłościwego Pana zebrałem się dwa dni wcześniej, pragnąc przy okazji odwiedzić moich dalekich krewnych. Do majątku ich trzeba było w połowie drogi zboczyć z gościńca i jechać jeszcze jakie dwie godziny na wschód. Kazałem więc zaraz z rana osiodłać konia i ruszyłem przed siebie. Stając kilka razy na popas, dotarłem późnem popołudniem do znanej mi kapliczki na rozstajach, po czem skręciłem w prawo. Dróżka wiodła pierwej przez łąki, później na wzgórze i pod lasem, a na koniec długą groblą między stawami, za któremi pośród olch stał na bielonej wapnem podmurówce modrzewiowy dworek. Nim jednakoż nalazłem się u grobli, posłyszałem za sobą tętent kopyt – ktoś z tyłu pędził galopem. Obróciłem się i ujrzałem młodzieńca na gniadem koniu, w kawaleryjskiej kurtce. Poznałem go natychmiast – toż to Kostek, albo raczej panicz Konstanty, bo skoro się przybliżył, spostrzegłem, iż sypie mu się już wąs pod nosem.

     – Witaj wujaszku! – zakrzyknął strzymując konia.

     – A witajże chłopcze! Jakeś ty zmężniał! Co tam, wszytcy zdrowi? – spytałem. Nie był to w rzeczy samej mój siostrzeniec, bardziej piąta woda po kisielu, lecz rzekłem mu ongi: Mów mi wuju i tak już się ostało.

     – W najlepszem zdrowiu – odparł – pani matka trapią się jeno tem, że wojna idzie, atoli my, jak jest nas trzech braci, aże się rwiemy do bijaczki.

     – Wojna, powiadasz... – westchnąłem – a Hrabia Jegomość co na to?

     – Ociec, i owszem, mawiają, że czas najwyższy wrogom ojczyzny naszej skórę solidnie przetrzepać, lecz powiedz wuju, co też tam na Dworze słychać? Czyli Książę Marceli począł już chorągwie formować?

     – Jeszcze na to nie pora – rzekłem – póki co, dyplomacyja się toczy. Pan Podkanclerzy Naszstrzykowski naprzemian to Francuzowi, to Niemcowi, to znów Holendrowi się odszczekuje.

     – A więc i z Niemcem wojować będziem?! I z Holendrem?! – ucieszył się chłopiec – Toż to pyszna nowina! Damy im wszytkiem do wiwatu!

     Ruszyliśmy stępa ku grobli mając za plecami słońce, stojące już nisko na różowiejącem niebie i skrywające się raz po raz za chmurami barwy kobaltu.

     – Może być – zastanowiłem się – że aż z dwudziestoma i siedmioma państwami zmierzyć nam się przyjdzie, a to już nie przelewki.

     – Jakże to?! A Król Węgier? – spytał chłopiec – Wszak ruszy z nami!

     – Kto go tam wie... To szczwany lis, obieca ci wszytko co zechcesz, a potem obróci się przeciw tobie, skoro jeno uzna, iż tak mu będzie poręczniej.

     – Więc Bóg nam dopomoże! Wszak po naszej stronie słuszność! O, gdybyś wiedział, wuju, co prawi szlachta po zaściankach! Jest taki duch w narodzie!

     – I pójdą wszytcy bić się za Księcia Regenta?

     – Choćby i do piekła!

     – Byle nie to... – westchnąłem, a koń mój, pewno utrudzony drogą, potknął się o wystający kamień.

     – A gdyby tak... – zastanowił się chłopiec – gdyby tak się sprzymierzyć z moskiewskiem carem?

     – Toż to niczem duszę diabłu samemu zaprzedać! – obruszyłem się – Chocia z drugiej strony, sądzić można, iż ten i ów już cyrograf krwią własną podpisał. Nasz Minister Wojny na ten przykład...

     – Choćby i z diabłem, byle na Europę! – przerwał mi – Niechaj nikt się nie waży nosa wściubiać w nasze sprawy!

     Przemierzywszy groblę przybliżyliśmy się do dworu i oto oczom naszem ukazał się arcyniemiły widok. Tuż na skraju stawu, wedle szuwarów, karbowy przydybał jakiegoś chłopinę i z całej siły okładał go kijem po plecach. Ujrzawszy nas zmitygował się, przerwał egzekucją, skłonił głowę zdejmując słomkowy kapelusz, po czem, jakoby chcąc się wytłumaczyć, rzekł:

     – Bo to trza chama rozumu nauczyć. Co by mu nie rzec, odpyskowuje dureń, za przeproszeniem panicza.

     Ruszyliśmy dalej.

     – A co do cara – powiedziałem wracając do tematu rozmowy – nie taki on skory do wojowania z Europą jakby się zdawać mogło. Poczeka aż się wykrwawim, a potem...

     – Cóż będzie potem, wuju?

     – Czy ja wiem? Będzie jak zawżdy... Ty mi lepiej rzeknij, co będzie, skoro rady Europie nie damy, skoro polegniem?

     – Polegniem z honorem! – zakrzyknął – Jak zawżdy! Taki nasz bohaterski los!

     Ściągnęliśmy wodze przed gankiem, Kostek krzyknął na parobka, by odprowadził konie do stajni i dał im obroku, a ja temczasem pomyślałem sobie, iż zaiste dziarską mamy młodzież, honorową, a przy tem wcale zmyślną i rozumną. Z taką nie zginiem. Chocia więc nadchodząca jesień zwyczajnie melancholią człeka przepełnia i nostalgią, to wszak narodowa duma rozpiera, radość sercu niosąc i otuchę. Podbudowany owem patriotyzmem, choć przecie żałując trochę kończącego się lata, zsiadł z konia i ruszył pieszo w stronę dworu


Wasz
Błazen Nadworny


 
 

Częstuję Was ciasteczkami (po nowemu cookies). Bez obaw, nie są zatrute! Zostając u mnie godzicie się je pałaszować, choć przecie zawżdy wydalić je możecie ze swych przeglądarek. Ja sam wolę dziczyznę i czerwone wino, wszakże wiedząc ile już u mnie ciasteczek zjedzono, łacno poznać mogę, ilu miałem gości.