Błazen Nadworny - Mane Tekel Fares

Spisano dnia 16 lipca A.D. 2017

Mane Tekel Fares!


     – Mów acan czem prędzej, skoro zasłyszałeś już najświeższe wieści!

     – Zasłyszałem? Nie dość powiedziane, zasłyszałem, mościa Hrabino! – odparłem – Widziałem na własne oczy!

     – Alors?

     – Imaginuj więc sobie aśćka Salę Tronową wypełnioną po brzegi posłami i senatorami, a w niej Infanta, któremu oto przynosi Pan Kanclerz na szkarłatnej poduszce złoty kałamarz z gęsiem piórem i pergaminem do podpisu. Książę Regent z tyłu, jakoby znudzony i mało zwraca uwagę na cały ceremoniał. Najjaśniejszy Pan zaś, miast nie mieszkając nowe prawo sygnować, kartę do oczu podnosi i czyta.

     – Comment?! C'est impossible! – zakrzyknęła dama i podniósłszy lorgnon przyjrzała mi się uważnie, jakoby chcąc zbadać, czyliż nie gości na mej twarzy uśmiech i czy cała ta historia żartem nie jest jeno.

     – Gotówem przysiąc, iż tak było, mościa pani! Król czyta i czyta, zda się litera po literze – ciągnąłem dalej – a oblicze jego coraz bardziej chmurne. Pan Kanclerz zniecierpliwiony, nogami przebiera, poduszkę Majestatowi niemal pod nos podtyka, pośród ministrów szemranie, posłowie nie znają, co czynić i jeno Książę Regent jak gdyby nigdy nic, w okno spoziera...

     – I co było dalej? Mówże waść tout de suite, bo takoż i ja się niecierpliwię!

     – Owóż Infant ni stąd ni zowąd nogą tupnął, język Kanclerzowi pokazał i pergamin na ziemię cisnąwszy, zawołał: Veto! Nie podpiszę! A potem jakby nigdy nic z sali wybiegł do ogrodu bawić się z dwórkami w ciuciubabkę.

     – A Książę Regent?

     – Zda się, niewiele go to obeszło...

     – Królewska emancypacja? Vraiment?! Chyba jeno dobrą minę do złej gry robił. Wszak sam waść słyszysz, jaki tam teraz harmider...

     Podeszliśmy oboje do wykusza i rozwarliśmy okno. 

     – Vivat! Zdrowie Króla Jegomości! – wołano, a szlachty gromadziło się coraz więcej – Vivat Najjaśniejszy Pan! Ośmielił się przeciwić woli Regenta! Vivat! Precz z kanclerskiem prawem!

     – A wiesz waszmość w ogóle, o co poszło? – spytała Hrabina poprawiając upudrowaną perukę – Cóż to za nowa ustawa?

     – Ergo, rzecz cała w tem, by Pan Kanclerz mógł krnąbrnych a nieużytecznych burmistrzów, wójtów i sołtysów wedle woli z urzędów rugować.

     – Ależ to nudne! I o takie rzeczy tyle hałasu? Vous le comprenez? Mois non plus...

     Ledwie się pożegnaliśmy, jak oto ujrzałem ni mniej, ni więcej, jeno Księcia Marcelego we własnej osobie. Minister Wojny zbiegał pędem po zamkowych schodach, zaś w jego oczach malował się obłęd.

     – Ratujcie! Toż to jawna przemoc! Zniewaga jakiej świat nie zna! Zamach! Pomocy! – wołał.

     Przeraziłem się nie na żarty sądząc, iż zaraz ujrzę ścigających go zbirów z obnażonemi rapierami, którzy przy okazji może i mnie usiec zechcą, atoli nic takiego się nie wydarzyło. Książę pognał ku Wschodniej Baszcie, więc wkrótce straciłem go z oczu i jeno krzyki niosły się jeszcze chwilę korytarzami. Trochę uspokojony udałem się więc w stronę bramy, by opuścić na czas jakiś Zamek, wejść w miasto i wmieszawszy się w tłum, posłuchać, o czem ludzie mówią między sobą. Napotkałem jednakoż po drodze Pana Miecznika, więc nie omieszkałem spytać go, co też przydarzyło się naszemu Ministrowi Wojny.

     – Jak to co?! Cud, że uszedł z życiem. Wszak jakiś podły zdrajca na niego nastaje, paszkwile wypisuje – odparł – a może być, jest nawet więcej spiskowców. Nie dostrzegasz waść, jaka nienawiść owładnęła szlachtę? Gdyby mogli, wszystkich nas by w pień powyrzynali! Zresztą spójrz acan sam: oto co przybito tej nocy na drzwiach komnaty Księcia Marcelego. Tu dobył z kieszeni pomiętą kartkę, na której stało: 

          Nie żałujta, hetmanie, kieski,
          braliśta pieniążek moskieski...

     – No i sam waszmość widzisz. Czyż to nie zamach? Ale odnajdziem autora tej inskrypcji – dodał, po czem schowawszy papier w poły kontusza oddalił się co rychlej ku krużgankom, ja zaś rozmyślając o naturze owego zamachu ruszyłem przed siebie.

     Przepędziłem na stołecznych ulicach jakie trzy, może cztery godziny śród szlachty i mieszczan, bez ustanku wiwatujących na cześć Króla, wypiłem ze dwa kufle piwa w gospodzie, potem jeszcze dwa w innej, pogawędziłem z tem i owem, a skoro już poczęło zmierzchać, powróciłem na Zamek. I tu niemal od razu doszła mych uszu straszliwa wieść, że oto z rozkazu Księcia Regenta dopiero co pojmano i jak raz stracono wszyskich sędziów Trybunału Koronnego! Wiadomą było z dawna rzeczą, że ich Książę szczerze nienawidził, a w powszechnej euforii nikt się nawet nie spostrzegł...

     Tuż przed drzwiami swej komnaty napotkałem Doktora Sorpreso, tego samego, co ongi wyleczył mnie z ran, jakie odniosłem poturbowany przez kilku młodzieńców, których szczere, patriotyczne uczucia obraziło moje zjawienie się na pewnej uroczystości. Ów zacny medyk z Mediolanu wracał akurat od Regenta, któremu właśnie zaaplikował był lewatywę.

     – Wiesz może waszmość, Dottore, czyliż to w odruchu gniewu na Najjaśniejszego Pana kazał Książę ściąć głowy sędziom? – spytałem.

     – Gniewu? Ma perché? Samem dopiero co ujrzał, jak Jego Wysokość po głowie pogładził Infanta, rzekł mu, iż dobrze się sprawił i jeszcze dał kilka cukierków w nagrodę!

     – Być nie może!

     Doktor wzruszył ramionami, a potem zaraz dodał szeptem:

     – Lecz w zaufaniu to powiem waszeci, że Książę wcale większy ma powód do zmartwień. Inskrypcja... 

     – O Ministrze Wojny?

     – O jakiem znowu ministrze?! – obruszył się Włoch – W komnacie książęcej na ścianie węglem wypisano: Mane, Tekel, Fares! A przecie pokojów tak strzegą, że żaden żywy człek nie mógłby tego uczynić. W dodatku litery czarne niczem noc, albo i smoła, veramente!

     Lęk zdjął mnie przemożny, bo wszak powiada Księga Proroka Daniela, iż te same słowa jakaś tajemnicza ręka skreśliła ongi w czas uczty króla Baltazara, gdy ten śmiał zbezcześcić kielichy z Jerozolimskiej Świątyni. Mane, Tekel, Fares – policzone, zważone, podzielone. Mane - dobiega kresu twoje panowanie. Tekel - nie dość jesteś potężnem, by władać. Fares - upadnie dziedzictwo twe, Królestwo Babilonu. I tak się stało, wedle słów Proroka. A zatem teraz, miałażby znów przepowiednia się ziścić...?

     Cóż, ciężki był to dzień zaiste i, chwalić Boga, ma się już ku końcowi, bo wszak jeszcze jedna spotkała mnie dziś przykrość. Kiedym już powracał na Zamek, ujrzałem obwiesia, któren schwyciwszy jakoweś pacholę, brał się do okładania go kijem bez najmniejszego powodu. Wziąłem, rzecz jasna, dziecię w obronę i wdałem się w słowną utarczkę z tem człekiem. Uczyniło się zbiegowisko, chłopiec wziął nogi za pas, jego prześladowca odszedł jak niepyszny, ja zaś dopiero po chwili zmiarkowałem, iż gdzieś się podział mój mieszek, com go zawżdy nosił przy kaftanie. Szczęśliwie było w niem ledwie kilka talarów...

     Tak to okradziono mnie odwróciwszy pierwej uwagę. Co rzec więc teraz można? Mane, Tekel, Fares! Prędzej czy później ręka sprawiedliwości dosięgnie owego złodzieja, owego rzezimieszka, zbira i łotra, czego życzy mu dziś z całego serca


Wasz
Błazen Nadworny


 
 

Częstuję Was ciasteczkami (po nowemu cookies). Bez obaw, nie są zatrute! Zostając u mnie godzicie się je pałaszować, choć przecie zawżdy wydalić je możecie ze swych przeglądarek. Ja sam wolę dziczyznę i czerwone wino, wszakże wiedząc ile już u mnie ciasteczek zjedzono, łacno poznać mogę, ilu miałem gości.