Błazen Nadworny - Kulson

Spisano dnia 19 listopada A.D. 2017

Kulson


     Było piękne, niedzielne popołudnie, kto wie, może ostatnie takie tej jesieni. Mimo wczesnej jeszcze pory słońce stało już nisko nad horyzontem, ale cóż, przecie to listopad...

     – Gdzież się waść wybierasz? – rzucił przechodząc Pan Śpiżarny, obaczywszy jak siodłają mi konia – Nie za zimno na przejażdżki?

     – Ach, by tak rzec, jeno tam i z powrotem – odparłem – zaczerpnąć świeżego powietrza.

     – Jedź zatem waszmość przez miasto, albowiem od strony rzeki wojsko paraduje przed Księciem Marcelim, zaczem niełatwo będzie ci się przebić.

     Istotnie, w dniu owem kraj całen świętował radośnie i już rankiem Najjaśniejszy Pan przemówił do zgromadzonej na dziedzińcu zamkowem szlachty i głosem wcale donośnem obiecał jej, jak zwykle, to i owo. Potem wystrzelono z armat, atoli na vivat jeno.

     Ale wracając do rzeczy, zjechałem konno ze wzgórza i udałem się w stronę rynku, choć po chwili zmieniłem zamiar i skręciłem w prawo, ku rzece, by ominąwszy paradę przejechać milę, albo dwie w dół wzdłuż jej brzegu, a później powrócić na Zamek.

     Owóż przemierzając dzielnicę żydowską, natknąłem się akurat na pogrom. Rośli młodzieńcy maszerowali dziarsko, dzierżąc w dłoniach pochodnie i wołając z całego gardła: My chcemy Boga! Po drodze przewracali kramy, kijami rozbijali witryny sklepów i oddawali na nie mocz. Uciekających mieszkańców okładali po głowach, plecach i nogach, jednych dźgali widłami, innych znów rzucali na ziemię i kopali, ile wlezie.

     – Piękne święto, nieprawdaż? Serce rośnie, gdy się widzi, jaki to duch jest w narodzie, jako miłują swój kraj, jako w pogardzie mają innowierców, jak szczerze nienawidzą pogan – zwróciła się do mnie postawna mieszczka, podobnie jako i ja przyglądająca się całemu zajściu, po czem nie czekając odpowiedzi, dołączyła do pochodu i poczęła drzeć się wniebogłosy:

     – Parchy precz! Kraj nasz chrześcijański dla chrześcijan! Tłuc bezbożników!

     – Ludzie, opamiętajcie się! Co robicie?! – wołał z kolei jakiś starzec po drugiej stronie ulicy, lecz zaraz ujęli go gwardziści, których siła było wokół. Pilnowali, by pogrom przebiegał sprawnie i by nikomu z bijących nie stała się krzywda.

     Musiałem odczekać czas jakiś, albowiem nie szło przedostać się dalej, a gdy już ulica opustoszała cokolwiek i miałem ruszyć w drogę, dojrzałem pod ścianą jednej z kamienic człeka w mundurze gwardii, któren od chłodu zarzucił na kolana pelerynę i siedząc w kucki, wpatrywał się bezmyślnie w rynsztok. Pewno kaleka – przyszło mi do głowy – może nogę stracił w jakiej szlachetnej walce i teraz, niezdatny już na nic, prosi przechodniów o jałmużnę. Rzuciłem mu więc dwa grosze i już miałem spiąć konia, kiedym miast Bóg zapłać usłyszał:

     – Jam nie żebrak, panie!

     – Jakże to? – odwróciłem się zdziwiony – Czyliż więc pełnisz tu służbę? Sam i na siedząco?

     – Można by i tak rzec, panie – odparł – jeno nie wiem jaką, ani po co.

     – A któż ci kazał?

     – Pan Wachmistrz, któżby zaś inny? – on na to – Akurat przejeżdżała tędy powozem pewna dama i obaczywszy, jak tłuką Żydów, ścierwa, wysiadła i nie wiedzieć po co, poczęła wołać, iże nie pozwala na takie rzeczy. Ale cóż jej do tego? Więc Pan Wachmistrz przykazał dwom hajdukom wziąć ją grzecznie pod ręce i zawieść na powrót do karety, mnie zaś rzekł: Siadaj Kulson! No to siadłem i siedzę wedle rozkazu, boć przecie wstawać nie kazano.

     – Kulson? – zdziwiłem się – Tako cię zowią?

     – Nie inaczej, panie. Każden tak do mnie mówi, chocia nie wiem, czemu.

     – A na chrzcie jak ci dano?

     – Nie pomnę, panie. Kulson jestem i już. Pewno tak właśnie mnie chrzcili.

     – Osobliwe, zaiste. Nigdym nie słyszał o Świętem Kulsonie... Lecz wiesz ty co? Może zwyczajnie zapomnieli o tobie? Wracaj lepiej do koszar, bo jeszcze cię o dezercyją oskarżą i obwieszą.

     – Kiedy nie było rozkazu...

     – Jak sobie chcesz – machnąłem ręką i ruszyłem w drogę.

     Ledwiem jednak przejechał parę ulic, na których wszędy walały się potłuczone sprzęty domowe i potargane szaty, niekiedy zbrukane krwią, jak oto znów ujrzałem gwardzistę, co przysiadłszy na kamieniu, trząsł się cały z zimna.

     – A tyś kto znowu? – zagadnąłem – Może Kulson drugi? Też ci siadać kazano?

     – Nie, panie – odparł szczękając zębami – jam nie Kulson, mówią na mnie Kłuj...

     I tyle na dziś. A jeśli o przejażdżkę spytacie, to niczego, niczego... Odetchnął sobie nieco świeżem powietrzem


Wasz
Błazen Nadworny


 
 

Częstuję Was ciasteczkami (po nowemu cookies). Bez obaw, nie są zatrute! Zostając u mnie godzicie się je pałaszować, choć przecie zawżdy wydalić je możecie ze swych przeglądarek. Ja sam wolę dziczyznę i czerwone wino, wszakże wiedząc ile już u mnie ciasteczek zjedzono, łacno poznać mogę, ilu miałem gości.