Błazen Nadworny - Słowo na literę W

Spisano dnia 31 stycznia A.D. 2016

Słowo na literę W


     Był sobie raz wieśniak pewien, imieniem Maciej, ani bogaty, ani biedny, ani mądry, ani głupi – rzec by można, zwyczajny całkiem. Uprawiał morgę ziemi pod lasem i jeszcze dwie wedle cesarskiego gościńca. Miał ci on żonę, córkę i dwóch synów, a do tego konia, krowę, wołu, trzy świnki i kilka kur. Rzadko kiedy nos wyściubiał z własnej parafii, chyba że na jarmark do miasteczka, zasię sprawy wielkiego świata tyleć go obchodziły, co i zeszłoroczny śnieg. Nie próżnował, pracował ciężko, a za całą rozrywkę było mu to, że w każdą niedzielę, albo w święto szedł po kościele do karczmy napić się okowity. I tak razu pewnego – a było to jakoś koło Gromnicznej, kiedy luty mróz ściął świat cały – siedział wraz z inszemi chłopami przy wódce, gdy raptem, nie wiedzieć czemu, zagadał doń sąsiad:

     – A słyszeliśta już Macieju, że pono rebelyjanty po miastak sie zbierajom i burdy jakisieś robiom, takie, że aż hej?

     – A skondże wam to wiedzieć, kumie Wojciechu? – zdziwił się Maciej – Dyć żeśta w miastak nie bywali.

     – Juści nie bywałek, co prawda, to prawda – zgodził się Wojciech – aleć som se tacy, co bywali, kowal na ten przykład. Jakem doń wczora siwka mojego podkuć jeździł, toć mi wszytko, jako sie rzeczy majom, opowiedział. O onych rebelyjantach, ma sie rozumieć. A poznać ik można pono po tem, że miensa nigdy do gemby nie wezmom, szuby lisie noszom, a do tego dwukółkami jeżdżom. Hajduki tera takik wszendy szukajom, a zważać trza, bo i po wsiach chować sie mogom.

     – Po wsiach? – zastanowił się Maciej – znaczy, niby i u nas...

     – Hej, Szmul, przynieś no jeszcze flaszke! – rzucił Wojciech do karczmarza, po czem ciągnął dalej – Jako by i nie było, gadajom, co hajduki mogom po chałupach chodzić i szukać. Lepiej uważać.

    – Cóż mi przecie do tego? – rozmyślał Maciej wracając do domu chwiejnem cokolwiek krokiem przez zawiane śniegiem wertepy – dyć nie mam szuby z lisa, jeno baranicę, w sam raz na taki ziąb jak dziś. Chodzem na nogach, a jak już gdzie pojadem, to przecie nie dwukółkom, jeno furmankom, do młyna zboże zawieźć, abo i gdzie... A mienso? Przecie my nie dziady! Jadamy ta po prawdzie kartofle ze zsiadłem mlekiem, ale ze skwarkami. A od świenta Aniela rosół gotuje... Co mi tam do jakisiś rebelyjantów. Ućciwy ze mnie człek, toć i bać sie nie ma czego...


     Minęła w końcu zła zima, przyszły roztopy i ani się kto obejrzał, jak się zrobiła Palmowa Niedziela, potem Wielkanoc, a zaraz po niej wybrał się Maciej na jarmark do miasteczka i, co by nie rzec, wielce osobliwą rzecz tam obaczył. Oto na rynku, tuż przy starej kuźni, hajducy dekret wywiesili z pieczęcią samego Cesarza. Jako że Maciej trochę czytać umiał, więc podszedłszy bliżej zaczął dukać na głos:

     Wolą naszą zakazujemy, by ktokolwiek z poddanych naszych jakiekolwiek słowo na literę W kiedykolwiek wymówił, a skoro by to uczynił, pod pręgierzem stanie i batów tuzin wymierzonem mu będzie.

     Zafrasował się Maciej, bo nijak pojąć nie umiał, o co też w tych kolwiek chodzi.

     – Podobnoż dlatego, że na tę literę jest słowo ładza, a ta się przynależy do Najjaśniejszy Pan i nikt inny – ozwał się człowiek pejsaty, stojący tuż obok, odziany w chałat i jarmułkę – jestem Abram, syn Jakuba, rozwożę mleko. Ale inni znów mówią, że chodzi o słowo ięzienie, albo ygnanie. A jeszcze inni, że o olność. Ale ja się do polityki nie mieszam, uchowaj Boże!

     – A pocóż mnie, prostemu człekowi takie słowa mówić? Nie trza mi ich przecie, więc nie na mnie ten dekret. Żona Aniela, córka Apolonia, synowie Jan i Józef. Jest jeszcze, koń, krowa i – zawahał się chwilę – ... ół?

     – Byk okastrowany – pomógł mu mleczarz.

     – Nie inaczej! – ucieszył się Maciej, ale zaraz posmutniał – A studnia? Jakże ja sobie dam radę bez ody? Przecie żyć bez niej nie idzie!

     – A po cóż o niej mówić? – odparł Żyd – Ona jest do picia, nie do mówienia. A żyć? My jesteśmy biedny naród. Tyle już rzeczy było, bez których żyć się niby nie da, a jednak żyjemy. Bo i co mamy robić?

     Po tych słowach oddalił się w swoją stronę, zaś Maciejowi przyszło do głowy, że przecie żadna to dla niego uciążliwość, nie mówić słów na W. Z drugiej zaś strony, Cesarz najlepiej przecie rozumie, co dobre jest, a co złe dla jego poddanych, więc skoro tak postanowił, musi to być mądre. Zaraz jednakowoż przypomniał mu się sąsiad jego, Wojciech.

     – Ten to bedzie miał! – pomyślał – Choć przecie dobrze mu tak, bo jest świnia. A do tego złodziej. Bedzie dwie niedziele, jak sie  życzał wideł do gnoju i ani rusz nie oddał. To teraz ma za swoje!

     I tak wrócił Maciej do domu wcale zadowolony z nowego dekretu monarchy.


     Znów trochę czasu minęło, ciepło zrobiło się i zielono i akurat we środę pod wieczór, dwa dni po Świętem Duchu, kilku konnych zajechało przed maciejową chatę tuman kurzu wzbijając.

     – Jezu, Maryja! – krzyknęła Aniela spostrzegłszy przez okno mundury – Cesarscy! Jasiek, Józek, chowajta sie migiem do stodoły! W ziandary bedom brać! O Jezu, Jezu!

     Maciej, chcąc nie chcąc, wyszedł na podwórko i czapkę z głowy zdjąwszy powitał przybyszów:

     – Pokfalony!

     – Na ieki, gospodarzu – odpowiedział mu oficyjer – to twoja chałupa?

     – Juści moja, asza miłość.

     – No to mi tu papier zaraz podpiszesz. Pisać umiesz?

     – Juści nie bardzo...

     – Nie szkodzi, znakiem krzyża podpiszesz. O! – dobył zza pazuchy kartkę papieru – Tu stoi, że będziesz lojalny, znaczy posłuszny Najjaśniejszemu Panu i że mu się nie przeciwisz, a skoro byś obaczył albo i usłyszał, jako mu się kto inszy przeciwia, w te pędy o tem panu policmajstrowi powiesz i nic nie zataisz jak na świętej spowiedzi. Bo jak nie... – tu uczynił gest taki, jakby odwinąć chciał i z całej siły w gębę strzelić.

     – Asza miłość, jaśnie panie, a gdzieżbym ja sie ta przeciwiał, niek mnie Najświentsza Panienka obroni...

     – No to rzecz prosta, podpisuj! – zsiadł z konia, dobył z sakwy flaszkę z atramentem i gęsie pióro, którem następnie chłop drżącą ręką znak krzyża na documentum skreślił.

     Nie mógł jednakowoż spać Maciej tej nocy, albowiem dręczyło go sumienie.

     – Jakże to – myślał – na takiego Staszka Soche miałbyk donieść? Przecie to mój stryjeczny. Abo na Pietrka od Skowronków, co to go Aniela do krztu trzymała? Co insze, jakby kto obcy, taki młynarz na ten przykład... Chocia kto by sie tam u nas we wsi Cesarzowi przeciwiał? My ludzie prości, na co nam polityka? No to może i dobre takie prawo? Jak ludziska jeden drugiego sami pilnować bedom, a jakby co, na policyję donosić, może sie nareszcie porzondek z tego zrobi. Mniej złodziejów bedzie... A jak kto nic złego nie uczynił, to przecie nic ta nie ma do ukrycia, wienc czego tu sie bać?

     W końcu nad ranem, tuż przed pianiem koguta usnął wreszcie uspokojony.


     Było to latem, zaraz przed Zielną, kiedy wielkie czerwone słońce poczęło się już chylić ku zachodowi, rzucając długie cienie topól na białą wstęgę gościńca, a utrudzeni żniwiarze robotę na pańskiem ukończywszy, wolnem krokiem wracali z pól do swych chałup.

     – Patrzajcie krzestny – rzekł Bartek, co to na niego mówią Smyga, do Jacentego Jemioły – cesarscy Macieja prowadzom.

     Jacenty zatrzymał się, uniósł dłoń do czoła, zmrużył oczy i spojrzał w stronę zachodzącego słońca.

     – Juści prowadzom – odparł – musiał cosik przeskrobać skoro go capneli.

     – Dyć przecie on ryży, krzestny! – wykrzyknął Bartek – Bedzie dwie niedziele, jak dobrodziej na ambonie ogłosili edykt Cysarza, że każden ryży to śpieg!

     – Nie każden, Bartuś, nie każden – poprawił go Jacenty – jeno pośród ryżyk najwiency najdziesz śpiegów.

     – Juści krzestny, najwiency. A wy myślita, że ten Maciej to tyż śpieg?

     – Kto go tam może wiedzieć? – zastanowił się Jacenty – może śpieg, a może i nie śpieg, ale cosik tam pewno musi być na rzeczy, jak go capneli. Pódzie na trzy miesionce do kozy, wezmom sie za niego, to i wszytko wyśpiewa. A potem? Kto go tam może wiedzieć?

     – Śpiegów pono wieszajom... – zmartwił się Bartek – a jakby tak mnie, abo was...?

     – Głupiś! – odparł Jacenty – Abo to ja jestem ryży? Abo ty? Jak kto ućciwy, to i bać sie nie trza.


     Tak właśnie zakończyła się ta rozmowa, a zasłyszawszy ją naonczas całkiem przypadkiem, konkluzją powyższą uspokoić Was dzisiaj pragnie


Wasz
Błazen Nadworny


 
 

Częstuję Was ciasteczkami (po nowemu cookies). Bez obaw, nie są zatrute! Zostając u mnie godzicie się je pałaszować, choć przecie zawżdy wydalić je możecie ze swych przeglądarek. Ja sam wolę dziczyznę i czerwone wino, wszakże wiedząc ile już u mnie ciasteczek zjedzono, łacno poznać mogę, ilu miałem gości.