Nocne odwiedziny
Było już dobrze po północy, kiedy we drzwi mej komnaty zastukał ktoś wielce natarczywie. Wstałem więc ode stolika do pisania i z duszą na ramieniu nacisnąłem klamkę.
– A witajże mi waść, panie Nadworny! – nietrudno było spostrzec, iż Podkanclerzy Szachermacher jako żywo nieźle już miał w czubie – Ja do waszmości nie sam przecie, jeno z dzbanem przedniego węgrzyna!
– Wejdź proszę, waćpan – odparłem nieco zaskoczony, jako że zwyczajnie wymienialiśmy obadwaj jeno grzecznościowe ukłony i nic poza tem.
– A jakże, a jakże! – odparł – Muszę wszak wypić z kimś zdrowie mojej dymisji!
– Dymisji? – zdziwiłem się najszczerzej – a któż to acana zdymisjonował?
– Ha, ha! – zaśmiał się siadając – Wcale słusznie waść pytasz, wcale słusznie... Któż to mógł mi dymisji udzielić? Byłżeby to pan Kanclerz? Cóż, można by mniemać, lecz czemuż z takowem wstrętem to czynił? A może to sam Najjaśniejszy Pan wydał mu rozkaz? Miedzy grą w piłkę a zabawą w chowanego? Azaliż wiedział on w ogóle, jaki sprawowałem urząd? Któż to więc mógł być? No zgaduj wasze!
– Czyżby... Książę Regent? – spytałem niepewnie.
– Tyś powiedział! – odparł wskazując na mnie palcem, po czem nalał wina w szklanki.
– Lecz czemuż? Cóż się takiego stało? – indagowałem go dalej.
– Kto wie? – zastanowił się – Możem podatki nakładał wielkie ponad wszelką miarę? Choć przecie Książę jeszcze większych żądał... A potem krzywo na mnie spozierał, skoro się szlachta buntować poczęła... Może więc dlatego, żem na eksperymenta owego Mistrza Mateusza z Moraw grosza skąpił, kto wie?
– Na eksperymenta, mówisz waść?
– Nie inaczej, mości panie, nie inaczej – rzekł wychylając szklanicę – już mu mało pracowni alchemicznej w Północnej Baszcie i setki ludzi ku pomocy. Teraz zamku całego żąda gdzie w pobliżu, by tam złoto w ilości niepomiernej wytwarzać, a potem drugiego zamku i trzeciego...
– Może warto dla bogactw takowych – zauważyłem upijając nieco wina ze szklanki – może się opłaci?
– Ach gdzież by tam! – zakrzyknął – Widział kto to złoto? Jeno plany i projekta, projekta i plany! Wszak to szarlatan jakich mało!
– Cichajże waść! – przeraziłem się nie na żarty – Przecie tu ściany jedna w drugą uszy mają aż się patrzy!
– A co mi tam! – machnął ręką, ale głos ściszył niemal do szeptu i dalej już jakby spokojniej mówić począł:
– Ów Mateusz z Moraw w rzeczy samej uczniem był pono najpierwszem niejakiego Giuseppe Balsamo, znanego też w całej Europie jako Hrabia di Cagliostro. Słyszałeś waść o niem?
– Któż by nie słyszał? – rzekłem – Lecz skąd ta supozycja?
– Już ja się wywiedziałem o niem tego i owego, co też zapewne do zguby mej się przyczyniło... – westchnął i znów napełnił winem swą szklanicę – Wystaw sobie waść jeno, ile już florenów poszło na te jego mrzonki o złocie! Jego i Księcia Regenta. Kupiłby za to z pięć tuzinów wiosek.
– Zaiste?
– Pięć tuzinów wiosek! Ja to mówię waszeci! Pięć tuzinów! Pięć tuzinów – powtórzył bardzo wolno kładąc akcent na każdej sylabie, po czem znów łyknął wina i dodał – a może i sześć...
– Lecz dla jakiej przyczyny, jeśli wolno spytać – rzekłem ostrożnie – dla jakiej przyczyny waść do mnie akurat z tą sprawą przychodzisz? Czemuż to zawdzięczam ów zaszczyt?
– Wszak wszystkie drzwi się przede mną zawarły – odparł, a łza stanęła mu w oku – nikt mnie tu już znać nie chce! Powiada Kanclerz, żem się dobrze spisał, żem służbę swoją wypełniał sumiennie i za to – dymisja! Myślałem więc, może choćby ty, panie Nadworny, zechcesz w nieszczęściu takowem wraz ze mną wychylić kielicha...
– Bliźniego w biedzie opuścić – nie po chrześcijańsku – rzekłem, on zaś znowu pociągnął węgrzyna, zaczem mówił dalej:
– Tak więc hochsztapler ów z Moraw wkradł się w łaski Księcia tak bardzo, iż ten nakazał panu Kanclerzowi jego w me miejsce ministrem skarbu uczynić.
– Nie może to być! – zerwałem się na równe nogi z wrażenia – I jakże to? Teraz on będzie podatki nakładał?
– Nie inaczej – odparł – skoro mu jeno dukatów zbraknie na kolejne szalbierstwa, sam do waścinej kieszeni sięgnie. I kto wie, przy takiej przychylności Księcia może i rychło kanclerzem ostanie... Lecz przecie i jemu się noga na koniec powinie, a wtedy... nie będzie miał Regent litości. A że kariera nazbyt błyskotliwa w oczy kłuje, już teraz niejeden rad by mu sztylet w plecy wsadzić. I wsadzi, gdy czas nadejdzie po temu... Sam waść obaczysz.
– Prawda to – rzekłem – kto nazbyt chyżo na szczyt się wspina, równie chyżo spada, a im wyżej zajdzie, tem boleśniejszem będzie mu upadek.
– Amen – wybełkotał, po czem osunął się na posadzkę i usnął.
Ja temczasem z niepokojem począłem myśleć, czyli kto nie szedł za nim i pode drzwiami rozmowy onej nie słuchał. Bo skoro tak, należałoby co rychlej donieść o wszystkiem komu trzeba, aby samemu o spisek jaki nie być posądzonem i nie popaść w okrutne tarapaty. Należałoby... W końcu przecie, ani on brat mi, ani swat. Chocia z drugiej strony, jakoś tak nieładnie... Cóż zatem czynić? Z takim to dylematem zmaga się teraz