Spisano dnia 27 września A.D. 2015

Wolna elekcja


     Było to wiosną tego roku, jakoś tak zaraz po Wielkiej Nocy, że Najjaśniejszy Pan w łaskawości swojej urlopu mi udzielił. A jedźże sobie najlepiej za jaką granicę – powiedział – i nie pokazuj mi się tu aż trzy niedziele nie miną, to ci się może dowcip cokolwiek wyostrzy, bo jakoś ostatnio stępionym okrutnie mi się zdaje.

     Tak zachęcony spakowałem migiem manatki i nazajutrz o świtaniu raz dwa w dyliżans pocztowy wskoczyłem, któren to akurat do stolicy kraju ościennego się udawał. Podróż, nie powiem, nużąca była wielce, konie kilkakroć zmieniać przyszło, aż wreszcie pod wieczór granicę przekroczywszy, stanęliśmy na nocleg w pobliskiej gospodzie. Karczmarz prosię pieczone podał, jako też dzban węgrzyna przede mną postawił, dość podłego po prawdzie, ja zaś zaspokoiwszy pierwszy głód i pragnienie, postanowiłem jeszcze przed snem powietrza świeżego zaczerpnąć i parę kroków tam i sam przed gospodą uczynić.

     Jakież było moje zdziwienie, kiedy to na płocie, wedle gumna, konterfektów szereg dostrzegłem i to wcale słusznych rozmiarów. Już ci to jegomość wąsaty, potężnej postury, już ci młodzik jakowyś, już ci białogłowa, wielce nadobna, co by nie rzec, już ci paru innych. Pytam tedy gospodarza, któż to, rodzina jego może, albo jacy dalsi krewni i co to za obyczaj, iżby ich nie w izbie, jeno na dziedzińcu wieszać?

     – A jaka tam rodzina, uchowaj Boże, mości cudzoziemcze – on mi na to i spluwa siarczyście – znać, że wam obce nasze obyczaje!

     – Zapewne – odpowiadam – obce, bo nic a nic z tego nie pojmuję, mniemam jednak, że mnie cokolwiek oświecicie.

     – Bo to widzicie, panie, hajducy toto powiesić kazali, a jakby kto zdjąć próbował, to jak nic mu z dziesięć batów wlepią. Tak to już jest.

     – No dobrze – mówię – ale oświećcie mnie, co to za kompanija na tym waszym płocie wisi?

     – To wy i tego nie wiecie? – dziwi się tamten – Toć wam i powiem, że u nas tron królewski z ojca na syna ani rusz nie przechodzi, jeno króla w wolnej elekcji wszyscy obieramy i to na lat pięć ledwie.

     – Obieracie? Na pięć lat? – zdziwiłem się srodze – jakże to tak państwo istnieć może?

     – A boć i ono jeno w teoryji istnieje, jako to niedawno nasz imć Pan Podkomorzy Nadworny oświadczyć raczył. W praktyce zasię różnie z tym bywa…

     – Zgaduję zatem – rzekłem – że owo towarzystwo, co to u was z płotu zwisa, to sami pretendenci do najwyższego majestatu, prawda?

     – Nie inaczej – on mi na to – nie inaczej…

     Przyznam, że wiele już tego wieczoru o politycznych rzeczach nie rozmyślałem, jeno drogą znużonym będąc, a wina dzban wychyliwszy, spać co rychlej ległem. Za to dnia następnego, kiedy to jeszcze dobrze przed zachodem słońca w stolicy ościennego kraju znaleźć mi się przyszło, na głównym placu zbiegowisko jakoweś ujrzałem i ciekawością zdjęty bliżej ku niemu podszedłem. Cóż tedy widzą me oczy? Nie inaczej, jak tylko ów szlachcic z konterfektu wąsaty przemawia, a raz w raz któregoś z gapiów po ramieniu poklepuje i od ucha do ucha się uśmiecha, jeno z tego, co mówi, ani w ząb nic pojąć nie mogę.

     – O cóż mu idzie? – pytam tedy człeka obok mnie stojącego, co poczciwy mi się zdał na pierwszy rzut oka.

     – A któż by to, panie, wiedział? – on mi na to – Zawżdy powiada, że dobrze nam jest w kraju naszym, aleć to przecie król miłościwie nam panujący i nadal miłościwie panować nam pragnie.

     – A stanie się tak? – dopytuję dalej.

     – Może tak, a może nie – odpowiada – pretendentów do tronu u nas siła.

     – Opowiedzcież tedy mi o nich to i owo, dobry człowieku – mówię – do karczmy jakiej zajdziem, garniec piwa wypijem, albo i dwa, a ja snadź chętnie was posłucham.

     I tak też uczyniliśmy. Cóżem się tedy odeń dowiedział? Wielce ciekawe sprawy mi wyjawił.

     Tak zatem obieranie króla elekcją wolną się zowie, a wolną dlatego, że skoro go już na lat pięć obiorą, zaraz obrany i stronnicy jego nie o władaniu, jeno o sukcesji myślą i tak się kolejna elekcja zaczyna, następne pięć lat trwająca. A że pięć lat to długo, znaczy wolno się elekcja toczy i przez to wolną ją zowią.

     Zaś co do pretendentów samych, to jeden z onych bardem wędrownym był pono, od miasta do miasta chadzając, a wraz z trupą swą na instrumentach przeróżnych muzykę wygrywającą, serenady gawiedzi wyśpiewywał i przez to znanym jest wszem i wobec. Teraz zasię królem ostać zapragnął i nic, jeno w koło Macieju powiada, iż państwo niczym kot jest jaki, co to go w garść wziąć trzeba, a ogonem do góry obrócić. Siła ma ów człek stronników.

     Młódka zasię, com ją na konterfekcie obaczył, wielce nadobna zaiste, przecie słowem się jeszcze nie odezwała, a jak już na wiecu się jakim pojawi, głowę ku temu lub owemu co raz obraca, rzęsami trzepocze, a i uśmiech mu śle szeroki. Toć i ją wszyscy lubią, chociaż powiadają, że niemowa.

     Jest wreszcie i taki, co mu włosów na głowie niewiele ostało, za to ubiór jego zawżdy przedni, a gada jak najęty, choćby i sam do siebie. Głupoty przy tem ekstraordynaryjne opowiada, duby smalone bredzi, a w dyskursy się z nikim nie wdaje, za to ledwie mu się który pod rękę nawinie, zaraz w gębę wali.

     Pono i z tuzin innych do tronu pretenduje, a co jeden to cudak większy, aczkolwiek ani imion ich, ani twarzy interlokutor mój nie spamiętał. Na koniec jeno o paniczyku onym mi wspomniał, mleko jeszcze pod nosem mającym, com go to dnia poprzedniego na konterfekcie pod gospodą ujrzał. Ten zasię furt a wciąż po kraju całym karetą przednią wojaże urządza, a co gdzie stanie, zaraz motłochowi powiada, jako to się źle w państwie dzieje i jaka to bieda panuje okrutna.

     – Toż go chyba i słuchać nie chcą? – zdziwiony wielce wywód mu przerwałem.

     – Znać, panie, od razu, żeście cudzoziemiec, a obce wam obyczaje nasze – odrzekł mi na to jako ów karczmarz dnia poprzedniego – takiż się przecie gawiedzi najbardziej podoba, chociaż wy pewnie tego ni w ząb nie pojmiecie.

     Zaiste, nie pojąłem i nadal pojąć nie mogę. Czemuż jednak przypomniała mi się wraz historia owa? A temuż, iż ledwie parę niedziel przeszło, kiedy król nowo obrany z wizytą w nasze progi zjechał. A że jako błazen zawżdy w bliskości tronu przebywam, tak też i usłyszałem, jak gość dostojny Najjaśniejszemu Panu naszemu się poskarżył, iże źle w kraju jego się dzieje, sprawiedliwości tam nie najdziesz, a i powracać dokąd nie ma. Król Jegomość tedy zafrasowany wielce, nie wiedząc co czynić, w dobroci swojej gościnę tamtemu u nas zaoferował, w jednym ze swych zamków myśliwskich apartamenta, a i pensję skromną, choć dożywotnią, wyznaczyć przyobiecał. I uczyniłby się pewno ambaras na międzynarodową skalę, gdym to właśnie ja tego wszystkiego, jako błaznowi przystało, w porę w żart nie obrócił. Teraz mnie jednak słuchy doszły, że w kraju ościennym kolejna wolna elekcja ku finiszowi zmierza, choć tym to razem nie króla, jeno Narodu Elitę obierają. Może zatem, jeśli mi nasz Monarcha łaskawie zezwoli, znów się tam w podróż jaką wybiorę, bom przecie igrców takowych ciekaw wielce. A skoro powrócę, raz dwa wszystko spisane, jako i Wam doniesione zostanie, o czym zapewnia Was solennie


Wasz
Błazen Nadworny

Częstuję Was ciasteczkami (po nowemu cookies). Bez obaw, nie są zatrute! Zostając u mnie godzicie się je pałaszować, choć przecie zawżdy wydalić je możecie ze swych przeglądarek. Ja sam wolę dziczyznę i czerwone wino, wszakże wiedząc ile już u mnie ciasteczek zjedzono, łacno poznać mogę, ilu miałem gości.