Błazen Nadworny - W skrytości serca

Spisano dnia 29 maja A.D. 2023 

W skrytości serca 

     

     – Schauen Sie, Herr Hofnarr... – rozpoczął swoją przemowę ciężko przy tem wzdychając imć Pan Josef Graf von Sedlnitzky, Tajny Nadradca Dworu i zarazem prawa ręka Ministra Policji, zaś przemowa ona nie do kogo inszego skierowaną przecie była, jeno do mnie właśnie. Zawezwał był mnie bowiem Pan Hrabia do swego gabinetu tamtejszego grudniowego ranka, a skorom na biurku jego stertę listów ujrzał, ręką mą własną skreślonych, dwie rzeczy stały się dla mnie jasne niczem słońce. I tak, primo, iż od miesięcy wieści żadnych ode mnie mieć nie mogliście, secundo zaś, żem oto w srogie tarapaty popadł.

     – A zatem wiesz pan, panie Nadworny, czem jest niewdzięczność? – ciągnął dalej Hrabia.

     Pokręciłem odruchowo głową, z trudem myśli zbierając i wciąż pojąć nie mogąc, w czem rzecz.

     – A może nie wiesz pan takoż, czem jest zdrada?! – zakrzyknął unosząc się z krzesła, ja zaś pobladłem całen i nogi się pode mną ugięły.

     – Zdrada...?

     – A tak, lieber Herr Hofnarr, zdrada! Posadę na Cesarskiem Dworze łaskawie otrzymawszy, waszmość co? Listy piszesz...

     – Lecz przecie tajemnic w nich nijakich nie wyjawiam... Gdzieżbym śmiał, panie hrabio... Takie tam jeno...

     – Takie tam, takie tam... Właśnie o takie tam tu idzie! A może mniemasz, iż to dla mnie, albo i dla całej austriackiej policji frajda jaka, to wszytko tu... – wskazał dłonią na wzmiankowaną już stertę, na biurku jego leżącą.

     – Cudze listy czytać, w rzeczy samej, radość żadna... – mówić począłem, lecz on przerwał mi natychmiast, documentum już zgotowane, jako i gęsie pióro podając.

     – Podpisz wasze tu swoją prośbę o dymisją, zaczem co rychlej z Wiednia mi się zabieraj, a Najjaśniejszemu Panu sprawą swoją głowy zaprzątać nie probuj, boć on teraz inszem rzeczom uwagę swą poświęcać musi. I ciesz się, że na szubienicę nie trafiasz. Błazna obwiesić jakoś nieładnie... Nie uchodzi. Chocia z drugiej strony – zamyślił się na moment – szpiega...? A, to już całkiem insza okoliczność.

     Volens nolens podpisałem więc, Bogu w duchu dziękując, iż losu gorszego tem sposobem unikam, na głos zasię rzekłem:

     – Pan hrabia łaskaw wielce...

     Skoro zaś uczynił dłonią gest, jakoby proch z palców strząsał, skłoniłem się nisko raz i drugi, zaczem skierowałem kroki ku drzwiom.

     Wiedeń opuszczałem z mieszanemi uczuciami, albowiem z jednej strony synekura ma na Cesarskiem Dworze wcale dogodną mi się zdawała, z drugiej atoli talenta moje błazeńskie nikomu tu nijakiego pożytku nie przynosiły. Nikt ich nie dostrzegał, jako że i dostrzegać nie mógł. Byłem ledwie trybikiem w wielkiej, biurokratycznej machinie Monarchii Austriackiej, która to ze mną, czy beze mnie kręciła się jednako. Może więc i dobrze się stało, żem skutkiem listów mojech do Was pisanych, o crimen proditionis niecnie posądzonem, zaczem wygnanem został. Dokąd jednakoż miałem się udać? De novo począć tułać się po Europie, łaskawego chleba na dworach monarszych szukając? A może do kraju powrócić? Myśl owa w pierwszej chwili zdała mi się szaloną z uwagi na niebezpieczeństwo, jakie w Ojczyźnie osobie mojej groziło, atoli... Im więcej się z nią oswajałem, tem mniej diabeł strasznem się zdawał. Może przecie Miłościwy Pan absencją nader długo trwającą jakoś mi wybaczy? Może Książę Regent, pochłonięty strategicznemi projektami, przybycia mego wcale nie spostrzeże? Może zapomni, że chciał mnie do nich użyć? Może wreszcie Pan Żebrowicz, choć uraz nigdy nie zapomina, akurat co ważniejszego będzie miał na głowie, niźli to, iżby ze mną się rachować.

     Całą noc biłem się z myślami, aż w końcu nad ranem zasnąłem tak twardo, żem obudził się dopiero koło dziesiątej. Wstałem z łóżka i już pewny swego spożyłem śniadanie, wymówiłem gospodarzowi locum przy Petersplatz, a następnie spakowawszy manatki – szczęśliwie niewiele ich było – udałem się fiakrem na Postgasse, skąd odchodziły dyliżanse.

     Gdybym tak na ten przykład z Brna, gdzie postój mieliśmy dłuższy, albo też z Ołomuńca list do Was wysłał, zapewne już wówczas, z początkiem grudnia przeszłego roku, wieści jakoweś byście ode mnie otrzymali. Chyba żeby i tam austriacka policja... Lecz nie o policji przecie naonczas myślałem, jeno o tem, by już na starych śmieciach, w zaciszu własnej swej komnaty za pisaninę się zabrać. Śpieszno mi było okrutnie do dom wracać, zaś droga dłużyła się niemiłosiernie. Czy to Dolna Austria, czy Czechy, czy Morawy, za oknami pejzaż zdawał się jednaki: wszędy wkoło śnieg, a w górze szarość. Chwalić Boga, drogi były przejezdne, bo gdyby tak dyliżans w zaspie ugrzązł, to aż strach myśleć! Ani chybi gdzie w polu zamarznąć by przyszło.

     Tak właśnie wówczas myślałem, za periculum najsroższe śmierć z zimna mając. O święta naiwności moja! Jakże mogło mi przyjść do głowy, iże tam na Zamku z otwartemi ramiony czekać mnie będą! W rzeczy samej przywitali mnie halabardnicy, a poznawszy kto zacz, nie mieszkając do lochu powiedli. Tak, nie mylicie się w rachubie – pięć miesięcy z okładem w niem spędziłem, o chlebie spleśniałem i wodzie zatęchłej jeno, a zdało mi się, iż to pięć lat było. Żywego ducha przez całen ten czas nie widziałem, poza strażnikiem chyba, co mi strawę rzeczoną przynosił. Jemu też wieści ze świata, znaczy z Zamku zawdzięczałem.

     – No, szykuj się waszmość na szafot – powiadał mi na ten przykład – wszak to za twoją sprawą powietrze morowe do nas przyszło, później wojna, a teraz głód.

     Albo znowu:

     – Imć Pan Podskarbi dzisiaj obwieścił, iż to waszmość pieniądz fałszować kazałeś, że teraz wart jest tyle, co i śmieci. Niechybnie cię katu oddadzą.

     Kiedy indziej z kolei:

     – Książę Regent nakazał w całem kraju klikonom po miastach rozgłaszać, iż to waść winien jesteś wszelakich nieszczęść, które na nas spadły. Pan Żebrowicz pono dzień i noc obmyśla, jaką to śmiercią umrzeć winieneś...

     Zdołałem już przywyknąć do takowych uwag, więc wielkie zaiste było moje zdumienie, gdy pewnego razu hultaj ów, uśmiechając się szelmowsko, ozwał się do mnie w te oto słowa:

     – Białogłowa jakowaś pragnie się widzieć z waszecią.

     Jego przychylność dla mnie objaśniał mieszek, któren dzierżył w garści i któren na oko zdawał się być wcale ciężkiem. Lecz doprawdy, cóż za białogłowa u diaska?! Czarta samego prędzej bym się spodziewał w tem nomen omen zapomnianem przez Boga miejscu, niźli niewiasty! Chyba żeby kostuchy... – przeszło mi przez myśl. Ujrzałem jednak niemal w tej samej chwili postać,  i owszem, w suknię czarną przybraną, atoli o tuszy tak słusznej, iż czem jak czem, lecz śmiercią być ona z pewnością nie mogła.

     – Waszmość pani... – ozwałem się niepewnie, lecz dama wraz odrzuciła z twarzy woalkę i oto oczom mem ukazały się sumiaste wąsiska Pana Piwnicznego.

      – Wszelki duch... – dokończyłem, zaś serce me przepełniła osobliwa mikstura zdziwienia, radości i niedowierzania zarazem.

     – Duch, nie duch – odparł – zbieraj się acan, idziemy.

     – Idziemy? Ale dokąd?

     – Jakże to?! Nie pojmujesz? Salwujemy się ucieczką!

     – A strażnik? Nie śnisz mi się waść czasem? – spytałem podejrzliwie, albowiem naszło mnie zwątpienie w kwestii jasności umysłu mego.

     – Ani mi w głowie się śnić. Strażnik przekupion, wóz gnoju pełen stoi wedle węgła, słomą się przykryjem i z Bożą Pomocą niepostrzeżenie za bramę wyjedziem.

     Stało się jako rzekł. Furmanka ze wzgórza zamkowego zjechała, zaczem miasto minąwszy, stanęła pod lasem, gdzie czekał już na nas dogodniejszy powóz.

     – No – rzekł Pan Piwniczny otrzepawszy cokolwiek swą niewieścią suknię z końskiego łajna – karczma stąd niedaleko, tam się obmyjem pode studnią i odziejem w jakie czyste szaty, bo te cuchną okrutnie, a i mężowi mało przystoją, zasię po waszmościnych łachmanach od razu poznać, żeś z lochu uciekł. Dalej zasię sam już pojedziesz. Stangret opłacon, ma przykazane aże do samej granicy cię dowieźć. Dalej, mniemam, dasz już sobie radę.

     – A... ścigać mnie nie będą? – spytałem niepewnie, wciąż jeszcze niewiele mogąc pojąć z tego, co się stało.

     – A któż by też miał ścigać waszmości? – on na to.

     – No jakże? Hajducy imć Pana Kamienowicza, umyślni Księcia Regenta, albo też szpicle Żebrowicza. Skoro jeno do uszu którego z nich dojdzie, żem zbiegł, nie mieszkając rozkazy wyda...

     – I po cóż mieliby to robić? Przecie nie dla tej przyczyny Książę przykazał mi waszmości potajemnie z lochu wydostać, iżby cię teraz na powrót doń wsadzić!

     – Książę?! Książę Regent?!

     Chwalić Boga, nie siedziałem na wozie, bo ani chybi spadłbym zeń usłyszawszy coś podobnego i srodze się przy tem potłukł.

     – Pewno, że Książę. A któż by inszy?

     – Lecz czemuż? –  nie mogłem wyjść ze zdumienia – Przecie dopiero co śmiercią miano mnie karać! A skoro już, to dla jakiej przyczyny tak potajemnie? Starczyłoby, iżby wedle woli Księcia Infant łaskę mi okazał, jako to już drzewiej względem inszych był czynił.

     – Ach, zaraz tam łaskę! – obruszył się – Wszakże to waści o wszytko się obwinia, co jeno złego się zdarzy. A jest o co ostatniemi czasy, oj jest! Kupcy za towar dzień w dzień coraz to więcej żądają, Żydzi od sta tyle już biorą, że nie idzie zdzierżyć, zboże tak obrodziło, iż bieda z tego wielka, a i głód, boć w spichrzach miejsca nie staje. Za to dziatwy coraz mniej się rodzi, albowiem mało która z niewiast brzemienną się pokazuje.

     – Zaraz! – przerwałem ową litaniję – I wszytko to moja wina?! Co do niewiast, to jeszcze, boć mnie w kraju ze dwa lata nie było, lecz reszta?

     On jednakoż nie słuchał i żartu mego nie spostrzegł, jeno ciągnął dalej:

     – Wczora na ten przykład kartacz upadł na dziedziniec, może i przez naszych własnych puszkarzy wystrzelony. Szczęśliwie nie wybuchł, a chocia Pan Błyskotliwski nakazał w największej tajemnicy rzecz całą zachować i niby to nikt nic nie wie, toć przecie i tak Dwór całen o tem szemrze. Gdybyś acan w ciemnicy nie siedział, można by rzec, żeś to ty właśnie wrażą armię do nas sprowadził, a tak... Gnijąc w lochu jakoś to ciężko uczynić by było.

     – Zaś zostawszy publicznie straconem, ciężej jeszcze – dopowiedziałem.

     Skinął głową przyznając mi rację.

     – A zatem widzisz, przyjacielu: uwięzić źle, stracić – jeszcze gorzej, ale na wolności trzymać nie można, skoroś łotr nad łotry. Najporęczniej więc od błaznowania odsunąć, zamknąć, ale zaraz potem po cichu wypuścić i trzask prask, za granicę!

     – A skoro, odpukać, znów jaka klęska nadejdzie, na mnie się winę zrzuci – westchnąłem ciężko.

     – Otóż to, otóż to! – przytaknął gorliwie, zaczem natychmiast dodał – Ale my wraz z Panem Śpiżarnem zawżdy waszmości sprzyjać będziem. W skrytości serca, ma się rozumieć, tak, iżby dworskiego chleba nie utracić. Sam pojmujesz...

     – Pojmuję, pojmuję. Tak, w skrytości serca... Jakże bym miał nie pojmować? – odparł


Wasz
Błazen Nadworny


 
 

Częstuję Was ciasteczkami (po nowemu cookies). Bez obaw, nie są zatrute! Zostając u mnie godzicie się je pałaszować, choć przecie zawżdy wydalić je możecie ze swych przeglądarek. Ja sam wolę dziczyznę i czerwone wino, wszakże wiedząc ile już u mnie ciasteczek zjedzono, łacno poznać mogę, ilu miałem gości.