Tancerz
– Stawaj waść! Broń się!
– Przebóg! Wszak nie mam czem!
– Stawaj, powiadam!
– Choćbym i chciał się bronić przed waszmością, nie dobędę ni szpady, ni floretu, albowiem nic takiego przy pasie nie noszę! – zakrzyknąłem ujrzawszy w wątłem blasku świec błysk ostrza jego karabeli.
– Broń się choćby i gołemi rękami, bo, jak mi Bóg miły, usiekę niczem psa!
Poznałem, że to nie żarty, skorom poczuł na swojem gardle chłód żelaza i... Ale, ale! Mniemam, żeście okrutnie ciekawi, jakem to się nalazł w owem cokolwiek niezręcznem położeniu, nieprawdaż? A zatem po kolei, by tak rzec, ab ovo.
Otóż więc poprzedni list, w którem zawarłem historię dziesięciu niemal miesięcy mego życia, wysłałem do Was z miasteczka Radeberg w Saksonii, w pobliżu Drezna, gdzie od granicy zabrał mnie ze sobą pewien zacny wielce holenderski kupiec, zmierzający do Rotterdamu. Do granicy, jak pamiętacie, dowieziono mnie natomiast kolaską najętą przez Pana Piwnicznego za pieniądze z królewskiego skarbca zapewne pochodzące i z rozkazu, jak mniemam, samego Księcia Regenta. Osobliwem trafem całen czas pobytu mego w Ojczyźnie – jeśli pominąć kilka dni podróży – przepędziłem w lochu, z którego to, trafem jeszcze osobliwszem, zostałem uwolniony, choć zarazem bez nijakiego sądu, ni wyroku, skazany na banicję. I tak to właśnie nalazłem się w Radebergu, skąd rzeczony kupiec ruszył dalej na północ, zaś ja powziąłem zamiar udać się na południe, do Monachium, by uzyskawszy protekcją przyjaciela mego, Hrabiego von Hottentotten, objąć, jeśli Bóg pozwoli, posadę błazna na dworze Króla Bawarii. Prawda, wolałbym błaznować tam, skąd mnie właśnie wygnano, atoli cóż czynić? Tak, jako stoi napisane, iż nikt nie jest prorokiem we własnem kraju, tak i można by rzec, że na własnem dworze błaznem jest niemal każdy. A zdarzają się i tacy błaznowie, z któremi zaprawdę niełatwo jest konkurować...
Ale ad rem, bo zaraz do cna ugrzęznę w dygresjach. Na czem to więc stanąłem? A! Na Radebergu! Albo raczej w Radebergu lub, jeszcze precyzyjniej się wysławiając, w gospodzie przy gościńcu wiodącem ku Dreznu. Przysiadłem owego ranka na kamieniu wedle studni i pogrążony w myślach bezwiednie obserwowałem ludzi maszerujących drogą ku saksońskiej stolicy.
– Psubraty, niemiecki pomiot! – posłyszałem w pewnej chwili swą ojczystą mowę i odruchowo obróciłem się ku mówiącemu. Był to niemłody już szlachcic, odziany z sarmacka, z szablą przy pasie.
– Spójrz waszmość, jaka w nich nienawiść, jaka pogarda – ciągnął dalej – a co drugi, to moskiewski szpieg! Całkiem jak u nas w kraju. Tak... Powywieszać by ich wszytkich na suchych gałęziach...
– Słysząc takie dictum postanowiłem na wszelki wypadek nie przyznawać się do swej narodowości, ani tem więcej nie udawać Niemca, więc dla własnego bezpieczeństwa ozwałem się po francusku:
– Excusez–moi monsieur, je ne comprends pas votre langue.
– Francuz, psiajucha! – syknął – Jedno ścierwo!
– Pardon?
Pojąwszy, iż z konwersacji mogą być nici, przeszedł na francuski, cokolwiek łamany po prawdzie, a poznać było, iż niezależnie od swych umiejętności, czyni to z wielkiem obrzydzeniem.
– Alors – rzekł – skoro waszmości nieznanem jest mój język ojczysty, najdoskonalszy przecie pośród języków, powtórzę raz jeszcze, com powiedział. Otóż więc nadmieniłem, iż cała horda niemieckiej hołoty, a przy tem moskiewskich szpiegów, maszeruje właśnie gościńcem.
– Mais cher ami! – odparłem – Skąd to przekonanie?
– Raczysz waść wątpić w me słowa?! – podniósł głos, zaś dłoń jego niebezpiecznie zbliżyła się do rękojeści karabeli.
– Skądże znowu! – zaprzeczyłem czem prędzej i zaraz dodałem – Może wejdziem do gospody, by wychylić pospołu dzban wina?
Uczyniłem tę propozycję widząc z jednej strony, iż nie czas tu, ani miejsce na żarty, z drugiej zaś domniemując, że trunek, choćby i mało szlachetnem się okazał, złagodzić dopomoże jego obyczaje. Szczęśliwie przystał na to, zaczem certoląc się chwilę we drzwiach, któren z nas ma wnijść pierwszy, naleźliśmy się koniec końców w środku. Zasiedliśmy też wraz do stoła, wołając donośnemi głosy na szynkarza, by co rychlej przyniósł nam wina i mięsiwa.
Wyznać wam w tem miejscu muszę, iż arcyciekawych rzeczy dowiedziałem się onego dnia o jego, a więc i mojej ojczyźnie – rzeczy, o których nie słyszałem przecie siedząc w lochu przez owe bez mała pół roku. Mogłyż one wszytkie być prawdziwe?
– Książę Regent przyobiecał każdemu szlachcicowi po ośmset czerwońców z królewskiego skarbca wypłacić – rzekł mi na ten przykład.
– Nie może to być! – zawołałem – I wypłacił?
– Nie wypłacił, albowiem skarbiec pusty, atoli wypłaci, skoro się jeno napełni.
– Całkiem jak u nas we Francji... – westchnąłem – Skoro się napełni... Ale kiedyż to będzie?
– A cóż to waść taki ciekawski? – spojrzał na mnie podejrzliwie, więc dałem pokój i wzniósłszy szklanicę ku górze, rzekłem – Zdrowie Księcia Regenta!
– Zdrowie! – odkrzyknął z ochotą.
Dowiedziałem się dalej od mego nowego znajomka, iż Infant porzucił był ostatniemi czasy zabawy w chowanego, albo też w ciuciubabkę, a miast tego tak się w sprawowaniu rządów rozsmakował, iż co rusz nowe prawa ustanawia. Zważywszy jednakoż, iż dziecięca natura kapryśną jest, więc skoro już jednego dnia co rozkaże, na drugi dzień własny swój rozkaz w wątpliwość poddaje, na trzeci zaś zmienia go całkiem nie do poznania. Szczęśliwie mało kto się tem przejmuje, boć przecie nie od tego jest regencja, by Miłościwy Pan samopas krajem władał. Książę z pobłażliwością pogląda więc na owe wybryki, tworząc w zaciszu swego gabinetu strategiczne projekta zbawienia narodu ode zła wszelkiego.
– A skądże zło ono proweniencją swą bierze? – spytałem zaciekawiony.
– Jakże to? Nie wiesz waść? – zdumiał się – Przecie to oczywista oczywistość! Z Europy!
– Ze wszytkiej?
– No przecie! Choć esencja jego rosyjsko–niemiecka. Robactwo by nam pożywać kazali.
– Być nie może! – zawołałem, lecz w tejże chwili przyszło mi do głowy, iż chyba źle pojąłem jego słowa. Wszak francuski wyraz ver, oznaczający robaka nader podobnem jest do verre, znaczącego wszak tyle, co szklanka. Zważywszy na lichą jakość jego francuszczyzny, mógł też pomylić manger z boire, choć zaiste pojąć trudno, czemu to Niemcy, albo Moskale mieliby zmuszać nas do picia ze szklanek! I cóż by w tem miało być złego?
– Być nie może z temi robakami – powtórzyłem więc.
– A jednak – odparł – dla tejże właśnie przyczyny Książę Regent specjalny trybunał ustanowić rozkazał, któremu to zamysłowi Infant gorliwie przyklasnął, a trybunał po to, by naleźć, osądzić i na infamię skazać pewnego szlachcica, co Niemcem w rzeczy samej będąc, swojego udaje, a wysługuje się Moskwie.
Już miałem odrzec, iż ze świecą pewno szukać przyjdzie takiego indywiduum, lecz nie zdążyłem, bo oto we drzwiach ukazał się młodzian jakowyś, pojrzał na nas, po czem pełnem oburzenia głosem zawołał do mego kompana:
– Ojcze! Czyliż wzrok osłabł ci aż tak bardzo, iż nie poznałeś z kim oto kielich wychylasz?!
Podbiegł następnie do swego rodzica i wyszeptał mu coś na ucho, spoglądając w moją stronę. W tejże chwili tamten zerwał się na równe nogi i wrzasnął do mnie we własnem, a więc i mojem języku:
– Stawaj waść! Broń się!
– Przebóg! Wszak nie mam czem! – odparłem ukazując puste dłonie.
– Stawaj, powiadam! – powtórzył z uporem.
– Choćbym i chciał się bronić przed waszmością, nie dobędę ni szpady, ni floretu, albowiem nic takiego przy pasie nie noszę! – zakrzyknąłem, ujrzawszy w wątłem blasku świec błysk ostrza jego karabeli.
– Broń się, choćby i gołemi rękami, bo, jak mi Bóg miły, usiekę niczem psa! – nie dał za wygraną i w tejże chwili, poczuwszy na swojem gardle chłód żelaza, poznałem, że to nie żarty. On zamachnął się, powziąwszy zapewne zamiar ciąć mnie przez czoło, atoli w zamachnięciu onem zawadził o sznur, którem uwiązano żeliwny kandelabr zwisający od stropu. Ten zaś, niczem już nie trzymany, runął w dół w mgnieniu oka i powalił na ziemię napastnika, jako też i jego latorośl.
Gdybyż był tancerzem, nie zaś, pożal się Boże, szermierzem, zapewne zaplątałby się jeno we własne nogi, a tak... Świeć Panie nad jego duszą – pomyślał sobie