Błazen Nadworny - Wielka armia

Spisano dnia 31 października A.D. 2021 

Wielka armia


     Cesarz podniósł do oczu lunetę i przez dłuższą chwilę spoglądał na szeroką równinę rozciągającą się u stóp wzgórza.

     – Wspaniałe! Nieprawdaż, sir? – zagadnął marszałek Ney, wskazując dłonią na liczne, różnobarwne prostokąty w dole, z których każden był w istocie pułkiem wojska.

     – Tak – odparł Napoleon opuszczając lunetę – atoli nie pojmuję, czemu nasza artyleria nie strzela na vivat z armat, jako jej rozkazano.

     – No cóż... – Ney wydawał się zakłopotany – powodów jest siedem. Po pierwsze, nie mają armat...

     – Dziękuję, wystarczy – przerwał Cesarz, jednak zaraz się zmitygował – jak to?! Artyleria nie ma armat? A to dla jakiej przyczyny?

     – Ludwisarze nie zdążyli odlać, sir – rzekł stojący obok marszałek Davout – nie obstalowano na czas.

     – Przez rok?! Przecie już rok temu postanowiono, że ruszymy na Moskwę!

     – Sir, nie było zgody, czy mają je odlewać w Lille, czy w Lyonie, trwały dysputy, narady... – objaśnił marszałek Reynier.

     – Ależ panowie! – obruszył się Napoleon – Mamy pomaszerować bez armat?! Jakieś propozycje?

     – Mogliby ich zastąpić łucznicy, albo procarze – podrzucił Ney.

     – Niewykonalne – skrzywił się Davout – mamy przecie dziewiętnasty wiek, wszędy panuje nowoczesność, więc nikt już nie posiada takowych umiejętności.

     – A zatem? – Cesarz zmarszczył brwi.

     – Książę von Schwarzenberg sformował trzy pułki złożone z wiejskich hultajów, zebranych z całej Austrii – rzekł Reynier poprawiając swój pieróg – pono wyśmienicie ciskają kamieniami.

     – Mają kamieniami rzucać w Moskali? – tem razem zareagował Ney – Toż to absurd!

     – A czemuż by nie? – wtrącił się do dyskusji stojący nieco w tyle marszałek Oudinot – mamy armię tak liczną, że skoro każden żołnierz weźmie w dłoń choćby jeden kamień, zasypią niemi wroga, niczem górska lawina.

     – Racja, książę – odparł Cesarz znów podnosząc do oczu lunetę – liczebność naszej armii zaiste robi wrażenie, atoli zda mi się, iż kawalerię marszałka Murat miast koni wyposażono w osły...

     – Nie inaczej – przytaknął Oudinot – ale to wcale dobry koncept. Konie są znacznie droższe...

     – Czyliż nie wyasygnowano odpowiedniej kwoty na zakup koni?

     – Tak uczyniono, sir, jednakoż... – tu Ney nachylił się i szepnął Napoleonowi do ucha jakoweś nazwisko, po czem ciągnął dalej na głos – ...postanowił zaoszczędzić. Zresztą powiadają, iż nabył wkrótce potężne dobra ziemskie w Luizjanie...

     – I tak upierałbym się, iż wartość bojowa osłów większa jest niż koni – wszedł mu w słowo Oudinot – osły są wytrzymalsze, mniej lękliwe, a poza tem potrzebują nie tak wiele obroku, co w czasie długiej kampanii ma przecie znaczenie.

     – Otóż to – przytaknął Ney – a najważniejsze, że zwiększyliśmy liczebność żołnierza. Muszkiety zdobędzie się na wrogu. Zresztą wkrótce ma się zjawić Hannibal i przyprowadzić słonie.

     – Słonie?! – zdumiał się Cesarz – Czyliż rosyjska zima nie okaże się dla nich zbyt sroga? Już w Alpach były kłopoty...

     – Ani trochę, sir! – wyrzekli niemal chórem marszałkowie Ney, Davout, Reynier i Oudinot...

     – Aufwachen, mein Freund! Pobudka! – ktoś mocno potrząsnął mem ramieniem.

     Podniosłem głowę z leżącej na stole książki i otwarłem oczy. W librarii obok Hrabiego von Hottentotten stał mężczyzna lat około trzydziestu, odziany w pruski mundur oficerski.

     – Poznaj mego przyjaciela, śpiochu – rzekł Hrabia ze śmiechem.

     – Carl Philipp Gottlieb Clausewitz – wyrecytował tamten stając na baczność.

     – Błazen Nadworny, sehr angenehm – odrzekłem wstając i podając mu dłoń – wybaczcie waszmościowie, niezmiernie mi wstyd, atoli usnąłem nad Liwiuszem, czytając o wojnach punickich, Hannibalu i słoniach. To nader kwiecista łacina i przez to cokolwiek męcząca. Za to jaki sen mi się przyśnił! O cesarzu Napoleonie!

     Tu jestem wam winien drobne wyjaśnienie. Otóż przepędziwszy dni parę po wiadomej przygodzie w monachijskiem klasztorze Teatynów, doszedłem nareszcie do siebie i pożegnawszy fratres, udałem się do zamku Blutenburg, położonego nieco na zachód od miasta, a należącego obecnie do pruskiego rodu von Hottentotten. Był to nota bene cel mojej podróży z Norymbergi. W rzeczy samej zamek wniosła w posagu małżonka mego znajomka, Hrabiego Heinricha, nader urodziwa księżniczka, pochodząca z bocznej linii familii Wittelsbachów. Wyjechała ona zresztą niedawno do badów, by podreperować zdrowie, więc Heinrich, stawszy się słomianem wdowcem, z tem większą radością zaoferował mi gościnę, oznajmiając, iż ani polowania, ani lektura nie sprawią mu takiej przyjemności, jak pogawędki ze mną.

     – Opowiedzże nam koniecznie ów sen! – zawołał, a skoro skończyłem, zaniósł się śmiechem tak donośnem, że aż dwóch zdumionych lokajów pojawiło się we drzwiach zamkowej biblioteki. Śmiał się również Carl:

     – A to dobre! Artyleria bez armat, kawaleria na osłach i Napoleon, któren wyprawia się na Moskwę! Nawet z armatami i końmi musiałby chyba na głowę upaść!

     – Powiedz, Carl – rzekł Heinrich dochodząc powoli do siebie po owem wybuchu wesołości – powiedz, czy w dzisiejszych czasach, czasach nowoczesnych wojen, można zwyciężyć samą jeno liczebnością żołnierza?

     – Nigdy nie było to możliwe. Starożytni Rzymianie zwyciężali organizacją i techniką wojskową, wyszkoleniem i karnością legionistów, a znaczna ilość pozbawionych umiejętności rekrutów nadaje się co najwyżej – Clausewitz westchnął ciężko – na mięso armatnie.

     – No chyba, że armia potrzebna jest nie do wojny, jeno do pokoju – rzekłem.

     Obaj ichmoście spojrzeli na mnie cokolwiek zdumieni.

     – Armia potrzebna do pokoju? – spytał Heinrich – Cóż przez to rozumiesz?

     – Książę Regent, któren imieniem Infanta rządzi mem krajem – odparłem – uważa, iż armia najwięcej zdaje się do tego, by bez nijakiej walki szlachtę, mieszczan i lud trzymać w posłuchu, albowiem kto bez ustanku lęka się wojny, zawżdy we władzy szuka oparcia. Z tego też powodu Książę co rusz powtarza: Si vis pacem para bellum. I jeszcze dodaje, iż pokój ledwie rozejmem jest pomiędzy dwiema wojnami.

     – A to ciekawie powiedziane – zastanowił się Clausewitz – pokój rozejmem między wojnami... Będę musiał zapamiętać ową maksymę.

     – Zaś jeśli idzie o twój sen – wtrącił Heinrich – to zaiste przedni. Dawnom się tak nie uśmiał!

     To prawda. W rzeczy samej uśmiecha się nadal sam do siebie na snu onego wspomnienie

 

Wasz
Błazen Nadworny


 
 

Częstuję Was ciasteczkami (po nowemu cookies). Bez obaw, nie są zatrute! Zostając u mnie godzicie się je pałaszować, choć przecie zawżdy wydalić je możecie ze swych przeglądarek. Ja sam wolę dziczyznę i czerwone wino, wszakże wiedząc ile już u mnie ciasteczek zjedzono, łacno poznać mogę, ilu miałem gości.