Błazen Nadworny - Tajne przez poufne

Spisano dnia 20 czerwca A.D. 2021 

Tajne przez poufne


     Skoro list mój czytacie, to chyba zaiste za sprawą szczęśliwego zrządzenia losu jeno, albo też, rzecz całą odwracając, zrządzenie nader nieszczęśliwe o mało co nie sprawiło, iżby już żaden mój list nigdy do Was nie trafił. Trudno więc orzec, czy to fatum jakoweś nade mną zawisło, czyli też Opatrzność koniec końców opiekę swą roztoczyła, więc rebus sic stantibus, Waszemu osądowi sprawę całą pozostawiam.

     Przechodząc jednakowoż ad rem, było tak, że skoro pogłoski o rychłej wojnie z Rosją okazały się z palca wyssanemi, rzekłem sobie, iż ani dnia dłużej w Lozannie już nie zmitrężę i nie mieszkając w drogę powrotną do Ojczyzny ruszę. Czekają mnie tam przecie z utęsknieniem kompani moi, Panowie Śpiżarny i Piwniczny oraz – nieco mniej tęskniąc chyba – Miłościwy Pan, jako też pewna młoda dwórka, wcale nadobna. Liczyłem też skrycie na to, iż Książę Regent oraz Pan Żebrowicz, Instygator Wielki Koronny, zdążyli już mnie cokolwiek zapomnieć i nawet gdy powrócę, nierychło przypomną sobie o mojem istnieniu.

     A zatem pożegnałem się wylewnie w ów pogodny, majowy poranek z państwem Lemercier oraz z ich obiema córkami, starszą, Antoinette i młodszą Agnes i po wielekroć za gościnę dziękując, ruszyłem w drogę. I znów, jak niegdyś w Italii, zdało mi się, że pannie Agnes łza zakręciła się w oku, podczas gdy Mademoiselle Antoinette głowę obróciła, jakoby chcąc na sam koniec wyraz swej twarzy ukryć przed mem wzrokiem. I ja nie bez żalu przecie wsiadłem na Place de la Riponne do dyliżansu pocztowego, któren wyruszał do Bazylei, a skoro już koła zaturkotały po bruku, naszło mnie na moment zwątpienie, czyli zaiste mądrze czynię, opuszczając wcale zaciszną Szwajcarię dla tego, co nieznane, niewiadome i zapewne też mało bezpieczne. Zamierzałem zaś udać się przez Norymbergę, a potem, poprzez kolejne księstwa niemieckie, aże do kraju swego. Byle jeno trzymać się z dala od wiedeńskiej tajnej policji i stojącego na jej czele Hrabiego von Pergen!

     Do Bazylei więc dotarłem dopiero późnem wieczorem, albowiem dyliżans jechał nieśpiesznie, zatrzymując się po drodze we Fryburgu, w Bernie i w Solurze. Wreszcie, przybywszy na miejsce, stanął na Marktplatz, przed samem ratuszem – gmachem słusznych rozmiarów, krwistej barwy, dla czerwonego piaskowca, z którego go postawiono. Po drugiej stronie rynku obaczyłem pokaźną gospodę i wraz pomyślałem, że jak nic, nada się na nocleg.

     – Wybacz, wasze – rzekł do mnie szynkarz, jegomość brzuchaty, niemłody już, z mocno przerzedzonem włosem – wybacz, atoli wszytkie pokoje zajął imć Pan de Talleyrand, wraz ze służbą i oficyjerami, co mu towarzyszą w drodze. Jedz zatem do syta i pij, ile dusza zapragnie, lecz skoro chcesz przenocować, mogę zaoferować ci jedynie snopek siana we stajni, w podworcu.

     – Pan de Talleyrand? – zdumiałem się – Cesarski minister? A cóż on tu porabia?

     – Zmierza do Mediolanu, jak powiadają – gospodarz nachylił się ku mnie i ściszył głos – pono na jakie poufne rozmowy z Habsburgami. Chodzą słuchy, iż Cesarz Francuzów pragnie odzyskać Wenecję i zamierza postawić Wiedniowi ultimatum.

     – Zaiste?

     Skinął głową rozglądając się ostrożnie wkoło. Z obszernej sali w głębi dobiegały głośne okrzyki w języku francuskiem, które wznosili zapewne podochoceni winem napoleońscy żołnierze. W pewnej chwili ktoś zaintonował La Marseillaise, którą następnie odśpiewano zgodnem chórem.

     – Nie chciałbym przeszkadzać ichmościom w zabawie – rzekłem – więc, jeśli łaska, zjem gdzie w kuchni, albo...

     – W rzeczy samej, tak będzie lepiej – przytaknął skwapliwie.

     Mimo iż przy kuchennem stole, wieczerzę spożyłem wcale smaczną – doskonałe berneńskie Rösti, czyli placek z gotowanych kartofli z boczkiem, cebulą i sadzonem jajkiem na wierzchu, a do tego kufel zimnego piwa. Zaspokoiwszy tem sposobem głód, udałem się na spoczynek do owej, przeogromnej w istocie stajni i nalazłem w niej sobie najciemniejszy kąt, w któren przezornie się zaszyłem. Zdawało się to wprawdzie mało prawdopodobnem, atoli nie mogłem przecie wykluczyć, iż jednem z francuskich oficyjerów jest ów Chevalier de Levoncourt, widziany przeze mnie ostatnio w Lucernie, tenże sam, o którem już Wam wspominałem i któren od czasu onego niefortunnego dlań ze mną pojedynku nienawidził mnie szczerze i z całego serca. Zamknąłem oczy i niczem żywe stanęło mi przed oczyma, jak naonczas przed laty składa się do straszliwego pchnięcia Neversa, by z jego pomocą pozbawić mnie ducha, jak niefortunnie ślizga się przy tem w końskiem łajnie, jak upada, wykonując niemniej niefortunny półobrót i jak na koniec zaczepia pośladkiem o ostrze mej szpady, raniąc się nader szpetnie. Zaraz potem, utrudzony nie na żarty podróżą, usnąłem twardem snem sprawiedliwego.

     Gdy się obudziłem, słońce stało już wysoko na niebie, a po przepysznej karecie Ministra nie było na podworcu ni śladu. Musi, wyjechał o świtaniu wraz z całem swem orszakiem. Uspokojony otrzepałem się ze słomy i ruszyłem ku gospodzie, by spożyć śniadanie. Tuż przy wewnętrznej bramie dostrzegłem jakieś zawiniątko, które, skoro się doń przybliżyłem, okazało się być oficyjerskiem mapnikiem, ani chybi porzuconem w roztargnieniu przez któregoś z Francuzów. Podniosłem go z ziemi i zajrzałem do środka. Zawierał pakiet listów. Wyjąłem pierwszy z nich i przyjrzałem mu się uważnie – opatrzony był przełamaną pieczęcią z czerwonego laku, na której widniał, ni mniej, ni więcej, jeno napoleoński herbowy orzeł! Czy podobna?! Zapewne list samego Cesarza, któren umyślny dostarczył gdzie po drodze Panu de Talleyrand. Na pozostałych takoż widniały przełamane pieczęcie, atoli insze niźli owa cesarska. Powoli więc wszytko stawało się jasne niczem słońce: Minister powierzyć musiał swą korespondencję – zapewne arcytajną – jednemu z oficyjerów, a ten, podochociwszy się winem, zapodział swój mapnik. Cóż za niefrasobliwość z jego strony! Cóż za nieroztropność ze strony Ministra, by równie niefrasobliwego człeka uczynić swojem adiutantem!

     Kiedym tak rozmyślał, dzierżąc w dłoni plik papierów, poczułem nagle tępe uderzenie w tył głowy, a przed oczyma zawirowały mi w jednej chwili wszytkie niebieskie konstelacyje z całego zodiaku.

     Obudziłem się z mocnem bólem głowy, któren niemiłosiernie dawał się we znaki przy każdem wstrząśnieniu. A trząsło okrutnie, albowiem leżałem jak długi w powozie, któren sunął przed siebie wcale szybko wyboistem gościńcem. Podniosłem się z trudem i wyjrzałem przez zakratowane okno, lecz mijane krajobrazy nie przywodziły mi na myśl niczego znajomego. Gdy stawaliśmy, by mieniać konie, słyszałem wkoło francuską mowę, zaś raz, pod wieczór, w czas popasu, drzwi powozu rozwarły się i obaczyłem w nich strażnika w bikornie z trójkolorową kokardą na głowie, któren to podał mi kawałek chleba i kubek wody. Niechaj mu to zresztą w Niebie będzie policzone za zasługę, albowiem głód dokuczał mi już niemiłosiernie. Dopiero następnego dnia około południa minęliśmy rogatki dużego miasta, w którem bez trudu rozpoznałem Paryż.

     – Wiesz waszmość, kim jestem? – spytał mnie wstając od swojego wielkiego, rzeźbionego biurka niemłody już, chudy, wysoki szlachcic o pociągłej, kościstej twarzy, którą okalały czarne bokobrody. Przed jego to oblicze zawiedziono mnie, skoro jeno powóz zatrzymał się na dziedzińcu jakowegoś pałacu. Dodam jeszcze, że przed ową audiencją wymierzono mi na wszelki wypadek kilkanaście kijów.

     Nie odpowiedziałem, więc objaśnił spokojnie:

     – Joseph Fouché de Nantes, Książę d'Otrante, minister policji jego cesarskiej mości.

     To rzekłszy zawiesił głos i przyjrzał mi się uważnie, zapewne chcąc wybadać, jakie też wrażenie wywarło na mnie jego nazwisko. A wywarło spore, albowiem wraz wspomniałem na me wieczorne pogawędki z poćciwem Bastien, lokajem zgilotynowanego Króla Ludwika. Książę lub raczej Obywatel Fouché, jak mawiał o niem mój współlokator z mansardy w Lozannie, zwany był Katem z Lyonu, a to dla zasług, jakie oddał w tem mieście rewolucji. Arystokrata, któren głosował za skazaniem króla na śmierć, stronnik, a potem przeciwnik Robespierre'a, zawżdy umiał wyczuć, skąd wieje wiatr. W końcu poprał przewrót Napoleona i został przezeń mianowany ministrem policji. Był bez cienia wątpliwości właściwem człowiekiem na właściwem miejscu.

     – Enchanté, Błazen Nadworny, do usług – wystękałem, albowiem plecy bolały mnie okrutnie.

     – Błazen Nadworny... No proszę... Musisz być acan kimś ważnem, skoro przywiedziono cię przed moje oblicze.

     – Miał przy sobie tajne listy od Cesarza do Ministra de Talleyrand i wiele inszych, poufnych... – zaczął objaśniać usłużnie jeden z odzianych po cywilnemu policjantów, którzy mnie przyprowadzili.

     – A zatem szpieg... – dokończył Fouché – Jakżeś je wykradł, nicponiu?!

      Nalazłem mapnik na ziemi, nic więcej...  począłem się tłumaczyć, ale on wcale nie słuchał, jeno ciągnął dalej:

      Szpieg... Ciekawe, jaki? Angielski, austriacki, czy rosyjski?

     – Możemy to z niego wydobyć, ekscelencjo – wtrącił drugi policjant.

     – Głupiś! – uciął Minister – Jeszcze wam się przyzna nie do tego, do czego trzeba. Spójrzmy na to inaczej. Całkiem sporo naszych tajnych dokumentów trafiło ostatniemi czasy w ręce Anglików, a więc można by sądzić, szpieg angielski. Ale czy awantura z Anglią jest nam teraz na rękę? Raczej nie. Przyjmijmy więc, że Anglicy zdobyli już te dokumenty, na których im zależało i więcej żadnych nie potrzebują.

     Kątem oka dostrzegłem, jak na twarzach obydwu policjantów maluje się zdumienie. Podobnież i ja nie mogłem się połapać, w czem rzecz. Minister zaś przechadzał się chwilę w milczeniu tam i z powrotem po swojem przestronnem gabinecie z ogromnemi oknami wychodzącymi na Sekwanę i bliżej, na Place de la Revolution, w którego prawem rogu, nieopodal pałacu, stała pokaźnych rozmiarów gilotyna. W końcu począł mówić dalej:

     – A więc nie angielski i austriacki też nie. To prawda, że Monsieur de Talleyrand prowadzi właśnie poufne rozmowy z Wiedniem i że zdobycie tych listów byłoby na rękę Cesarzowi Franciszkowi, ale... Czy ja wiem...? Nie inaczej zatem, jeno jesteś szpiegiem rosyjskiem! – spojrzał na mnie – Causa finita!

     – Tak bez śledztwa...? – bąknął policjant stojący przy drzwiach.

     – A po cóż śledztwo, skoro wszytko jasne? – odpowiedział pytaniem na pytanie Fouché – Is fecit cui prodest, jako mawiali starożytni Rzymianie. Któż miałby w tem większy interes, jeśli nie Rosja, która zamierza wydać nam wojnę? Zamknijcie go w Conciergerie, może nam się jeszcze nadać. Jeno żadnych przesłuchań na własną rękę! Zrozumiano? Nie o to przecie chodzi, by wyznał co nieodpowiedniego!

     Obaj policjanci posłusznie skinęli głowami.

      A swoją drogą, zastanawiające, jak nieostrożnem okazał się Monsieur le Ministre... Tak, to się może jeszcze nadać... – Fouché wyrzekł te słowa trochę sam do siebie, po czem znów spojrzał na tamtych  Ale póki co, ani pary z gęby o onej nieostrożności! Na razie nikt nie może się o niej dowiedzieć. Rozgłoście jeno, że ujęto rosyjskiego szpiega.

     I tak oto, nieopatrznie podniósłszy z ziemi mapnik z listami, porzucony przypadkiem przez jakiego pijanicę, nalazł się w samem środku wielkiej polityki między francuskiemi ministrami, między francuskiem młotem, a rosyjskiem kowadłem, nalazł się tam, by końców trafić do więzienia Conciergerie, skąd nareszcie, sobie jeno znanem sposobem list ten do Was wysyła

 

Wasz
Błazen Nadworny


 
 

Częstuję Was ciasteczkami (po nowemu cookies). Bez obaw, nie są zatrute! Zostając u mnie godzicie się je pałaszować, choć przecie zawżdy wydalić je możecie ze swych przeglądarek. Ja sam wolę dziczyznę i czerwone wino, wszakże wiedząc ile już u mnie ciasteczek zjedzono, łacno poznać mogę, ilu miałem gości.