Śpiewak norymberski
Skoro spytacie, jako się miewam, odrzeknę, iż miewam się tak, jakby mi kto kijem wszytkie kości po trzykroć porachował. A swoją drogą, są jeszcze, chwalić Boga, dobrzy ludzie na tem łez padole i takiem właśnie pokazał się pewien zacny złotnik z Norymbergi, któren niczem ów biblijny Samarytanin opatrzył mnie i w dom swój przyjął. Ale zacznijmy ab ovo.
Z Paryża ruszyliśmy w drogę niedługo przed świtaniem. Zdążyłem jeszcze pożegnać się z dziewczętami: Anette, Jacqueline, Giną, Naną i – rzecz jasna – z młodziutką, płomiennowłosą Bernadette, która zarzuciwszy mi ręce na szyję, przytuliła czule swą śliczną buzię do mojego policzka i otarła weń łzy.
– No, nie bucz już, nie bucz, ma cherié! – szepnąłem jej na ucho – Wrócę po ciebie na pewno! Przecie cię tu nie ostawię...
I wtedy przez jedną chwilę spojrzała na mnie tak, że poprzysiągłem sobie na wszytkie świętości obietnicy dotrzymać, choćby nie wiem co.
A potem nasz powóz potoczył się wolno po paryskiem bruku, od Place Vendôme w stronę placu, na którem ongi stała Bastylia i dalej na wschód, aż opuściliśmy miasto i szerokiem gościńcem ruszyli w kierunku Nancy.
Na nocleg dnia następnego stanęliśmy w Vitrimon w Lotaryngii, niewielkiej wiosce nieopodal Lunéville, atoli nie w gospodzie, jeno u jakichś ludzi, z któremi strzegący mnie ichmoście – nie licząc woźnicy było ich dwóch – rozmawiali w swojem ojczystem języku. Nie władam niem, więc niewiele mogłem pojąć z owej konwersacji. Nadstawiłem jeno ucha posłyszawszy swe imię, lecz jedyne, co udało mi się uchwycić, to słowa: sukinsyn postupił w burdel na Wandomskoj Płoszczadi, zaczem wszytcy wybuchnęli gromkiem śmiechem. Moi opiekunowie zresztą prawie nie posługiwali się francuskiem, przez co podróż dłużyła mi się niemiłosiernie, a czas wypełniały ponure myśli o mej przyszłości.
Rankiem ruszyliśmy w dalszą drogę, by niebawem dotrzeć do owego miejsca, gdzie kończyła się Francja, a zaczynała stworzona przez Napoleona Bonaparte Konfederacja Reńska, która jeszcze do niedawna zwała się Świętem Cesarstwem Rzymskiem. Nie niepokojeni przez nikogo wjechaliśmy więc na ziemie germańskie, zaś ja z lubością przyglądałem się łagodnem, lesistem stokom Wogezów i wspominałem owe, jakże szczęśliwe dnie, które przyszło mi przeżyć w szwajcarskich Alpach, z dala od wielkiej polityki i od ludzkich małości.
Kolejną noc przepędziliśmy w Ansbach, na terytorium Królestwa Bawarii, i znów jak poprzednio, nie w gospodzie, lecz u jakichś znajomków towarzyszących mi ludzi. Niefortunnie, jeden z naszych koni okulał, więc zmieniono go rankiem na inszego, lecz ten atoli okazał się nader niespokojny i gdy po jakiej godzinie dalszej drogi ni stąd ni z owąd na gościniec wyskoczył słusznej wielkości pies, spłoszył się okrutnie i wraz z drugiem koniem puścił w galop. Mogę jeno przypuścić, iż woźnica robił co mógł, ściągał cugle ze wszytkich sił, lecz nim zdążył zapanować nad przerażonemi zwierzętami, powóz wpadł prawem kołem na przydrożny kamień, zakołysał potężnie i w całem swojem pędzie runął na bok.
Dalej pomnę jeno, iż skoro już się ocknąłem, kareta leżała w rowie. Wyczołgałem się z niej z wielkiem trudem, obolały niemiłosiernie i wraz ujrzałem zwłoki woźnicy, tudzież obydwu towarzyszących mi osobników – jednego, zda się, przygniotło koło, zaś drugi, wypadłszy z powozu, pechowo uderzył głową w sporych rozmiarów głaz. Woźnicę z kolei stratowały konie – siła rozpędu musiała wyrzucić go z kozła prosto pod ich kopyta. Sprobowałem wstać, atoli ciało me przeszył ból tak okrutny, iż omdlałem w tejże samej chwili.
Ocknąłem się leżąc w wygodnem łożu, w izbie przestronnej, musi w murowanej kamienicy, ze sporemi oknami, przez które przesączało się czerwonawe światło wieczoru. Pierwszem atoli, com dojrzał otwierając oczy, była drobna, niewieścia dłoń, trzymająca zwilżoną gąbkę. Gąbka posłużyła do przetarcia mych skroni, zaś dłoń należała do dziewczęcia o nieco smutnej, trochę zatroskanej twarzyczce i cudownych, złocistych włosach, zaplecionych we dwa warkocze, opadające na jej dekolt. Słabem głosem spytałem po francusku, gdzie jestem, ale obaczyłem jeno zdumienie w jej błękitnych oczętach. W tejże samej chwili powróciło do mnie wspomnienie niedawnych wydarzeń i pojąwszy, iż to przecie już nie Francja, powtórzyłem po niemiecku:
– Wo bin ich eigentlich, Fräulein?
Uśmiechnęła się szeroko i rzuciwszy:
– Bei uns, in Nürnberg!
wybiegła z izby. Powróciła po chwili wraz z tęgiem, nieco łysawem jegomościem, któren okazał się być jej ojcem.
– A zatem jesteś waszmość Francuzem? – rzekł na powitanie.
– Nie, ani trochę – zaprzeczyłem – Błazen Nadworny, do usług. Zdało mi się, jeno, żem we Francji...
– Raczej we Frankonii – zaśmiał się rubasznie – w Norymberdze. Frankońskie wino oraz nasz medyk wkrótce postawią cię na nogi. Miałeś acan szczęście... A tamci, to twoi przyjaciele?
– Nie, niezupełnie... Co z niemi? Nie żyją? – postanowiłem się upewnić.
– Szkoda słów... – machnął ręką, po czem dodał – I warto było tak pędzić na złamanie karku?
– Konie poniosły...
– Ach, so! Verdammte Scheisstiere! Człowiek nigdy nie wie, co może wydarzyć się w drodze. Ja mało podróżuję, więc miałeś waść podwójne szczęście, żem cię nalazł. Jestem złotnikiem, nazywam się Veit Pogner, a to moja córka Eva – wskazał na stojące tuż obok dziewczę.
Nie byłem w stanie o własnych siłach zasiąść do wieczerzy, więc służąca przyniosła ją na srebrnej tacy do mego łoża – smażone kiełbaski z kartoflą i kapustą oraz wspomniane już frankońskie wino. Właśnie zapalała świece, albowiem za oknem zapadł już zmrok, gdy oto skądś od ulicy dobiegły mnie dźwięki osobliwej pieśni. Jej słowa, o tem, iż człek wolnem jest niczem ptak, nijak nie przystawały do melodii idącej dziarsko w rytm wojskowego marsza. W pewnej chwili wkradła się do niej fałszywa nuta, zaczem śpiewak przerwał i rozpoczął de novo. A potem znów i znów, aż słuchanie zbrzydło mi do cna. Skoro więc we drzwiach pojawił się mój gospodarz, zapewne pragnąc sprawdzić, czy mi czego nie brakuje, spojrzałem nań pytająco.
– A, to... – odparł odgadując moje myśli – Niejaki Beckmesser. Zda mu się, iż jest nie wiedzieć kiem. Pragnie poślubić mą córkę, zaś ja przyobiecałem jej rękę zwycięzcy turnieju śpiewaczego. Ich liebe Musik, mein Freund...
– Lecz przecie on...
– Nie potrafi śpiewać? Spośród wszytkich rzeczy na świecie, to akurat i tak jeszcze wychodzi mu najlepiej. Prawda, iż niekiedy myli nuty, a gdy już się połapie, urządza reasumptio, więc furt a wciąż musimy słuchać tego samego. Atoli można go kupić – za dziesięć krajcarów pójdzie ze swą świecą śpiewać pod insze okno. Zaraz mu się zapłaci – rzekł, po czem dodał – a najgorszem jest to, iż ani w ząb nie pojmuje słów swej pieśni. I jeszcze sądzi, iż oddam mu córkę! Cóż, bywają ludzie tak głupi, iż nawet nie wiedzą, jak bardzo są głupimi.
Ciekawe słowa, zaiste... A gdyby tak postawić obok siebie króla i błazna... – głupota jest przecie błazeńskiem atrybutem, więc błazen musi być jej świadom, ale król...? Tak właśnie nieco osobliwie pomyślał sobie leżąc w gorączce