Błazen Nadworny - Sen Symeona

Spisano dnia 19 grudnia A.D. 2021 

Sen Symeona


     Dla znawcy, a miłośnika sztuki jest położony nieopodal Monachium zamek Bluttenburg, gdzie obecnie przebywam, prawdziwą ucztą duchową. Jak już Wam wspominałem, wniosła go w posagu Hrabiemu Heinrichowi von Hottentotten małżonka jego, księżniczka de domo Wittelsbach, choć po prawdzie z bocznej linii rodu. Nie przeszkodziło to jednak ani trochę przodkom jej zgromadzić tu najprzedniejsze dzieła europejskiej rzeźby, jako też malarstwa. I choć moja znajomość rzeczy daleka jest od ideału, to przecie przechadzając się po komnatach, tudzież zamkowych korytarzach, z lubością  przyglądam się wszytkiem owem arcydziełom, któremi je przyozdobiono. Cóż jednakoż pośród wspaniałości więcej może wzrok przykuć niźli niedoskonałość? Niźli obraz, którego wielki artysta dla jakiej przyczyny ukończyć nie zdołał? Artysta zwący się Rembrandt Harmenszoon van Rijn?

     Wyznam Wam w zaufaniu, iż ilekroć zbliżam się do zachodniego skrzydła – a czynię to niemal codziennie – serce me bije mocniej i zawżdy zatrzymuję się przed owem malowidłem, przedstawiającem ofiarowanie w świątyni. Zawżdy też zdaje mi się twarz starca Symeona, trzymającego na rękach Dzieciątko, wyrażać nie tyle uwielbienie,  jako to jest u inszych artystów, lecz raczej wielkie jakoweś zatroskanie.

     Zapewne i nie dziwota, iż od tego ciągłego wpatrywania się w rzeczone dzieło sen wyśniłem tej nocy zaiste niezwykły, albowiem zdało mi się, że to ja jestem owem Symeonem i że ja jako Symeon śnię inszy jeszcze sen. A działo się to wszytko niedługo przed narodzeniem Pana. Oto więc szedłem wąskiemi, zatłoczonemi ulicami miasta Jeruszalaim, jak co dzień od domu swego, położonego nieopodal Bramy Dawida,  ku świątynnemu wzgórzu. Znalazłszy się już u jego stóp, poczułem atoli wielką słabość, która kazała mi pierwej oprzeć się o mur, a potem osunąć się i usiąść pod niem bezradnie. W piersiach poczułem rozległą boleść, zaś na czoło me wystąpił zimny pot.

     – Napij się wody Symeonie – obok mnie stał chłopiec, może dziesięcioletni, któren w dłoni dzierżył gliniany kubek.

     – Dzięki ci, chłopcze – odrzekłem niemal bezgłośnie i pociągnąwszy łyk, natychmiast poczułem, jak ból ustępuje i jak wracają mi siły.

     – Woda jest dobra, nieprawdaż? – spytał przyglądając mi się uważnie swojemi czarnemi oczyma.

     – O tak! Jeszcze raz ci dziękuję. Jak masz na imię?

     – Nie mam imienia – odparł całkiem spokojnie, tak jakby była to najbardziej oczywista rzecz na świecie.

     – Przecie to niepodobna! Na pewno jakoś cię zwą: Itzhak, Mosze, albo Szmul? Każdemu, kto się rodzi, daje się imię.

     – Ale ja się jeszcze nie narodziłem.

     Sny mają to do siebie, iż nawet najdziwniejsze rzeczy, które się w nich wyprawiają, nie zdumiewają nas ani trochę. Takoż i ja przyjąłem za rzecz oczywistą to, com właśnie usłyszał, on zaś ciągnął dalej:

     – Nim się narodzę chciałbym choć trochę poznać ten świat, w którem przyjdzie mi żyć, atoli już zdaje mi się on wspaniałem. Wszędy stragany pełne oliwek, cytryn, daktyli i czego tam jeszcze. Kto głodny, nie musi się trudzić, może brać i pożywać do woli...

     – Jeno pierwej musi zapłacić – przerwałem mu.

     – Zapłacić? – chłopiec spojrzał na mnie pytającem wzrokiem.

     – Ano tak. Z owych straganów nie bierze się darmo, jeno kupuje, co znaczy, iż płaci się pieniędzmi.

     – Ach wiem! – jego twarz rozjaśnił uśmiech – widziałem przy miejskiej bramie ludzi przynoszących skądś owe pieniądze i wręczających je w darze...

     – Celnikom – dokończyłem – to jednakowoż nie podarunek, lecz przymus. Kupcy płacą Rzymowi cło od towarów wwożonych do miasta, celnicy zaś pobierają znacznie więcej, niźli się należy i ową różnicę zachowują dla siebie, bogacąc się ponad wszelką miarę na cudzej krzywdzie.

     Uśmiech znikł z twarzy chłopca.

     – Czy to znaczy, że oni są źli?

     Skinąłem głową w milczeniu.

     – Ale przecie są i dobrzy ludzie! Spójrz! – wskazał dłonią na dwóch mężczyzn stojących tuż obok – Jeden daje drugiemu złote monety i to na pewno nie jest przymus, albowiem obadwaj mają rozpromienione oblicza!

     – Znam ich obu – odparłem – ten, co bierze, ma na imię Aaron. Aaron ben Yossef. Jest Żydem, kupcem, którego wspólnik oszukał i któren skutkiem tego stracił połowę majątku. Drugi z nich zaś to Fenicjanin, lichwiarz. Nie daje mu złota, lecz je pożycza na wysoki procent. Nie minie rok, a ów Aaron będzie musiał oddać drugie tyle. Ot i cała historia.

     – Czy znaczy to, że ludzie się wzajem oszukują i wyzyskują jedni drugich? – chłopiec przesunął palcami po swych czarnych, mocno kręconych włosach.

     – Nie inaczej. A także kradną, kłamią, nienawidzą, zabijają i czynią wszytkie złe rzeczy, jakie jeno można sobie wyobrazić, albo i takie, jakich wyobrazić sobie nie sposób.

     – Lecz przecie jest na świecie miłość, czyż nie?

     – Ją też nierzadko przedaje się za pieniądze – westchnąłem poglądając na stojącą nieopodal nierządnicę – niektórzy zaś za pieniądze i władzę przedają więcej niźli ciało jeno, przedają też duszę.

     Nie słuchał mnie, lecz ciągnął dalej:

     – Jest dobroć, życzliwość... O, choćby ten biedak! Spójrz! Niesie na ramionach belkę, zapewne jest mu potrzebna do budowy domu, zaś ci dwaj spieszą mu z pomocą. Odganiają tłum, aby mógł swobodnie przejść.

     – Ci dwaj to rzymscy żołnierze. Wiodą go na górę straceń, zwaną Miejscem Czaszki. Przywiążą mu potem ręce do tej belki, a następnie wciągną na jeden ze stojących tam słupów i ostawią, by konał tak wiele godzin w spiekocie dnia.

     Nie wiem, czy powinienem był to wszytko mówić, czy powinienem był wyprowadzać go z błędu, lecz przecie we śnie nader trudno jest ukryć prawdę. Chłopiec miał w oczach łzy.

     – Nieszczęśnik musiał zaiste uczynić coś nader niegodziwego, skoro tak sroga spotyka go kara – wyszeptał.

     – Czy ja wiem? – odparłem – Może tak, a może nie. Może to łotr, a może jeno niewolnik, któren usiłował zbiec, albo buntownik, co nie mogąc zdzierżyć ucisku przeciwił się władzy? Nie masz sprawiedliwości. Wielu winnych unika kary, a wielu z kolei cierpi niewinnie. Skoro zamierzasz się narodzić i przyjść na ten świat, powinieneś wiedzieć. Chyba że już uznałeś, iż nie warto...

     – Nie warto... – powtórzył niczem echo, a po chwili dodał – Skoro miałbym uczynić to dla siebie, zaprawdę powiadam ci, iż nie byłoby warto, jednak jeśli mam zrobić to dla was... Przyobiecano ci coś, Symeonie, przobiecano ci, iż nie umrzesz, póki się nie narodzę, póki nie ujrzysz mnie na tem świecie. A moje przyjście przyniesie radość tobie i wszytkiem ludziom. Czekaj więc cierpliwie, albowiem czas jest bliski. 

     I wówczas obudził się starzec Symenon. Podobnież pełen nadziei, iż On jeszcze raz uzna, że jednak warto i jeszcze raz przyjdzie na ten świat, pełen takiej właśnie nadziei obudził się również 

Wasz
Błazen Nadworny


 
 

Częstuję Was ciasteczkami (po nowemu cookies). Bez obaw, nie są zatrute! Zostając u mnie godzicie się je pałaszować, choć przecie zawżdy wydalić je możecie ze swych przeglądarek. Ja sam wolę dziczyznę i czerwone wino, wszakże wiedząc ile już u mnie ciasteczek zjedzono, łacno poznać mogę, ilu miałem gości.