O tem, jak mnie sądzono i co z tego wynikło
Ludzie niedosłyszący albo mówią wyraźnie głośniej niźli inni, albo też nadzwyczaj cicho. Pierwsze dla tej przyczyny zapewne, iż głos ich własny ledwie ich własnych uszu dobiega, drugie zaś, albowiem świadomemi będąc swej ułomności, szepcząc niemalże, starają się ją ukryć. Czemu zaś o tem piszę? Albowiem jedynie dzięki głuchocie pewnego jegomościa zdołałem pojąć cokolwiek z położenia, w jakiem się oto znajduję. A zatem ad rem.
Tego ranka obudziłem się późno. Nie powiem Wam, która dokładnie była godzina, gdyż w celi mej, we więzieniu Conciergerie, zegara nie ma, zaś mój własny, srebrny z dewizką, zapodział mi się gdzieś po aresztowaniu. Czas odmierzam więc zazwyczaj poglądając w niebo przez usytuowane pod samem stropem niewielkie okno, jednakoż że dzień był akuratnie nadzwyczaj pochmurny, nijak nie mogłem przez nie dostrzec choćby skrawka słonecznej tarczy. W rachubie godzin orientuję się również po posiłkach, które przynoszą mi tu regularnie i które, jak na więzienny wikt, są nawet smaczne. Objaśniałem Wam już, iż dla jakiej nieznanej mi przyczyny, jestem traktowany wcale dobrze, zaś strażnicy biorą mnie za francuskiego arystokratę z południa. Wracając jednakoż do przerwanego wątku, niedługo potem, jak się obudziłem, podano mi śniadanie – kawałek nieco wyschniętej bagety i kubek czarnej kawy. Nie zdążyłem atoli do końca spożyć owego petit dejeneux, albowiem drzwi celi rozwarły się zaraz ponownie i ujrzałem w nich cokolwiek wystraszoną twarz strażnika.
– Monsieur le Baron, proszę wybaczyć – ozwał się niepewnem głosem – zabierają pana na proces. Gdyby zechciał pan przedtem podarować mi swój płaszcz...
– A, bien–sûr... możesz go zabrać – odparłem trochę odruchowo, uświadamiając sobie w tejże chwili, iż zapewne faktycznie na niewiele mi się już nada.
– Merci, Monsieur le Baron – skłonił się usłużnie, gdy temczasem do celi weszło dwóch ichmości w czarnych pelerynach, którzy nie odzywając się ni słowem, wyprowadzili mnie i powiedli szerokiem korytarzem na wprost, a potem w dół schodami.
Poglądając na gotyckie, wysokie w swej strzelistości sklepienia Conciergerie, zdało mi się przez chwilę, iż oto patrzę w samo Niebo, gdzie udam się niechybnie już wkrótce, zaraz potem, jak obetną mi kołnierz u koszuli i gdzie stanę przed Stwórcą, by przed Jego trybunałem zdać sprawę ze swego ziemskiego błaznowania. Tyle właśnie miałem nieba, bo ani wsiedliśmy do dorożki, ani nawet wyszliśmy na światło dnia. Trzeba Wam wiedzieć, iż Palais de Justice, w którem miał się odbyć mój ziemski sąd, ściśle przylega do więzienia, stanowiąc wraz z niem jedną, potężną i straszliwą budowlę. Przyprowadzili mnie więc aż pod jakoweś drzwi i tam rozkazali czekać.
– Czy będę mieć adwokata? – spytałem niepewnie jednego z tajnych policjantów.
– A stać cię na niego? – odpowiedział pytaniem – Zresztą, któż odważyłby się bronić szpiega? Przecie tem sposobem jego samego można by wraz oskarżyć o szpiegostwo!
Tak więc pojąwszy, iż będę zdanem jeno na siebie, począłem obmyślać mowę obrończą, choć przecie bez większego przekonania, albowiem los mój zdawał się nie budzić już żadnych wątpliwości. W końcu drzwi rozwarły się na ścieżaj i wyprowadzono przez nie jakiegoś skazańca, na którego bladej niczem kreda twarzy malowało się nieme przerażenie.
– Entrez! – posłyszałem i moi opiekunowie wepchnęli mnie do wewnątrz.
Sala nie była wielka, a za całą publikę miałem ledwie kilku starszych ichmości, tudzież dam w podobnem wieku, dla których sądowe sprawy były zapewne stałą rozrywką. W końcu nie dziwota, boć przecie nikt mnie tu nie znał, albo raczej nikt z mych paryskich przyjaciół nie miał pojęcia o mojej tu obecności. Na podwyższeniu, za masywnem dębowem stołem siedział zgrzybiały starzec w szkarłatnej todze, zaś tuż obok niego stał człek kościsty, też już niemłody, szpakowaty, zapewne sekretarz, albo protokolant. Właśnie zbierał on z blatu jakoweś papiery.
– Błazen Nadworny, szpieg rosyjski – oznajmił, wskazując na mnie, gromkiem głosem jeden z tych, którzy mnie przywiedli.
– Że jak? – spytał sędzia przykładając dłoń do ucha i zmrużywszy oczy spojrzał na mnie uważnie przez swe okulary w drucianych oprawkach.
– Jest oskarżon o szpiegostwo na rzecz Rosji – wykrzyczał tem razem drugi.
– A! Na rzecz Rosji! – sędzia oparł się na łokciach – Znaczy się, o szpiegostwo... No to na szafot z niem!
W tejże samej chwili sekretarz nachylił się i szepnął mu coś na ucho. Sędzia odwrócił się i poglądając nań spytał głośno:
– Że jak? Nie ma instrukcji?
Sekretarz pokręcił przecząco głową.
– To jak ja mam go sądzić, skoro nie ma instrukcji? – zdumiał się starzec – To po co mi go tu przywiedli?
Sekretarz wzruszył ramionami.
– To po coście mi go tu przywiedli, skoro nie ma instrukcji? – tem razem sędzia zwrócił się do cywilnych policjantów, poprawiając jednocześnie swą białą perukę, która nieco przekrzywiła mu się na głowie i odsłoniła kawałek łysiny.
– Takie były rozkazy – rzekł pierwszy, atoli ewidentnie zbity z pantałyku, wypowiedział te słowa bardzo cicho.
– Że jak? – sędzia znów przyłożył dłoń do ucha.
– Rozkazy takie były, Ministra Fouché – wrzasnął drugi policjant.
Sekretarz znów nachylił się nad uchem sędziego.
– Aha! Znaczy się, były, ale teraz ich nie ma, tak? No to zabierać mi go stąd, ale już! – rzekł tem razem naprawdę bardzo głośno i z całej siły uderzył w stół drewnianem młotkiem, któren usłużnie podał mu sekretarz.
I takiem to właśnie sposobem na powrót jestem w swej celi, radując się niepomiernie, iż we Francji wciąż jeszcze prawo rządzi i wciąż panuje sprawiedliwość i że sądy w Paryżu nadal są niezawisłe. Może też cudowne me ocalenie zawdzięczam w jakiejś mierze Baronowej de Bonisson i jej wstawiennictwu u Ministra Fouché? Któż to wiedzieć może? Tak, zapewne coś musi być na rzeczy... Szczęście w nieszczęściu! A cela w Conciergerie przecie niczego sobie! I jeno swego starego płaszcza żałuje trochę