Neminem captivabimus
Śnieg padał całą noc bez przerwy, jak można mniemać, albowiem skoro jeno obudziłem się rankiem i wyjrzałem przez okno mej mansardy na Place de la Riponne, obaczyłem, iż nurzał się całen w białem puchu. I nie on jeden przecie, lecz wraz z niem wszytka Lozanna. Wybrawszy się na przechadzkę w stronę katedry, musiałem tu i owdzie brnąć w śniegu niemalże po kolana, albowiem kamieniczni stróże nie wszędy jeszcze zdołali odgarnąć go cokolwiek z trotuarów.
Poranek był słoneczny, acz mroźny. Stojąc na Place de la Cathédrale, dłuższy czas spoglądałem w dół, na opadające ku jezioru tarasami dachów miasto, na błękitną taflę Lac Leman i dalej, na błyszczący śnieżną bielą, potężny masyw Mont Blanc. Zaiste, setki mil dzieliły mnie od Ojczyzny i ani marzyć o tem mogłem, by powrócić do niej nim ruszą lody. Z wiadomych powodów głównych dróg i dogodnych gościńców unikać musiałem niczem ognia, insze zaś, jako też i górskie przełęcze, były śniegiem zasypane i żadną miarą nie do przebycia. Wiele tygodni przyjdzie mi jeszcze spędzić tu, w Lozannie, za preceptora pannom Mercier służąc, boć przecie darmo chleba nie jem, jakby kto mógł pomyśleć.
– Tak, wiele tygodni... – rzekłem sam do siebie i naraz posłyszałem z tyłu głos:
– Rodak! A to ci heca, panie dzieju! Cóż waszmość porabiasz tu, na obcej ziemi?
Odwróciłem się i ujrzałem postawnego jegomościa z wielkiemi, sumiastemi, podkręconemi lekko wąsami, odzianego w podbitą futrem szubę. Skłoniłem się i zaprezentowałem grzecznie:
– Błazen Nadworny, do usług. Bawię tu przejazdem.
– Nadworny, powiadasz waść... Jakoś nie miałem sposobności... Ale, co tam! Z mego powiatu, panie dzieju, do stolicy daleko, człek w wielkiem świecie niebywały. A! Czyżewski jestem, herbu Tępa Podkowa, Starosta. Znaczy, już nie Starosta, panie dzieju, bo takie tam... – machnął ręką – Teraz udaję się do Madrytu, by stanąć na czele naszego poselstwa.
– A, to powinszować waszmości! – rzekłem, atoli on znów machnął ręką:
– Eh, czy ja wiem? Madryt daleko, ale cóż począć? Był donosik do Księcia Regenta o jakieś głupstwo, więc w ambasodory... Ale co tu będziem, panie dzieju, tak na chłodzie, zajdź waść do mnie wieczorem! Zjem, wypijem! – mrugnął porozumiewawczo okiem – stanąłem w gospodzie przy... Eh, zaiste, trudno spamiętać te wszytkie ichniejsze ulice! Ale to najpierwszy szynk w mieście, zaraz naprzeciw Kościoła Świętego Wawrzyńca, najdziesz waść bez trudu.
W rzeczy samej, udałem się wieczorem na Rue Saint–Laurent, ledwie parę minut piechotą od mej kamienicy, a kiedym ujrzał stół uginający się od jadła i napitku, wraz przypomniały mi się uczty w naszem Zamku i serce me urosło aże pod niebiosa.
Przywitawszy gospodarza, zaprezentowałem się, jak grzeczność nakazuje, jego małżonce, pani Katarzynie, damie statecznej i nobliwej oraz córce, pannie Eleonorze, wcale nadobnej i zapewne na wydaniu, a następnie uścisnąłem dłoń szlachcicowi w sile wieku, nazwiskiem Grzegorzewski, któren ewidentnie pełnił tu rolę totumfackiego, a potem zapoznałem się jeszcze z dwoma inszemi ichmościami.
– A zatem wypijmy zdrowie Księcia Regenta! – pan Czyżewski wzniósł w górę kielich z winem, ale chrząknąwszy, zaraz dodał – Oraz Infanta, ma się rozumieć, panie dzieju.
Wychyliliśmy do dna. Wino, choć wcale grzeczne, gospodarzowi jakoś nieszczególnie przypadło do gustu, albowiem skrzywiwszy się lekko, rzucił:
– Eh, z tą Europą... Nie ma to jak nasza okowita! I cóż my będziem pić w tem całem Madrycie?
– Papo, proszę... – panna Eleonora zmarszczyła lekko swoje śliczne brwi – Mnie już tu się podoba, a w Madrycie to dopiero...
– No i widzisz waszmość? – zwrócił się do mnie pan Czyżewski – Taką właśnie mamy dzisiaj młodzież! Jeno Europa i Europa... A przecie w całej tej Europie nie masz takiego kraju jak nasz, ot co! Niechaj inni uczą się od nas umiłowania tego... wartości, wolności, przywiązania do Kościoła i jeszcze tam czego, panie dzieju...
– Święta prawda – przytaknęła pani Katarzyna – przyszło nam jechać przez tę pożałowania godną Bawarię, gdzie nikt, ale to nikt naszej mowy nie pojmuje, jeno wszytcy szwargoczą po niemiecku. A potem już tu, w Szwajcarii stanęliśmy się w tem..., jak mu tam?
– Bernie – podpowiedział usłużnie pan Grzegorzewski.
– Otóż właśnie! I wystaw pan sobie, to samo!
– Lozanna dla waszmość państwa życzliwsza – rzekłem uśmiechając się – pan poseł obligatoryjnie przecie francuskiem władać musi, a waszmość panie, jak mniemam, również.
– A nie! – zaprzeczył pan Czyżewski – Ja, panie dzieju, wcale. Ja francuszczyzną się brzydzę. Córka się jeno w romansach z Paryża sprowadzanych zaczytuje, atoli ja tego ani rusz nie pochwalam. Miała francuską guwernantkę, co po naszemu ani w ząb, niestety.
– Ach tak? – zdumiałem się wcale szczerze – Sądziłem, że... W dyplomacyjej francuski wszak jest w powszechnem użyciu, jako mi się zdaje...
– Może i jest – odparł niechętnie – ale co tam! Mój sekretarz się niem trochę posługuje, nieprawdaż Grzesiu?
Pan Grzegorzewski skinął głową, a że akuratnie popijał winem kęs jagnięciny, mało co się nie zadławił przy tej okazji.
– A ja, kiedy będzie trzeba, panie dzieju, wyjadę im po łacinie, żem jest szlachcic i że po łacinie tego... wysławiać się będę: equus sum, Latine loquor! – pan Czyżewski zaśmiał się rubasznie.
– Raczej eques, albowiem mogliby jeszcze zrozumieć, iż jesteś waszmość nie szlachcicem, jeno koniem, zaczem siodłać by chcieli... – wyrwało mi się, atoli gospodarz śmiejąc się ciągle, szczęśliwie nie dosłyszał, zaś pan Grzegorzewski zmierzył mnie takiem wzrokiem, żem natychmiast postanowił odmienić temat konwersacyjej i tem oto sposobem głośno spytałem – A cóż tam w Ojczyźnie? Doszły mnie słuchy, iż Książę Regent rozprawił się już z rebelią.
– Ha, ha, z rebelią, waść powiadasz! Otóż jeszcze nie, ale wkrótce – odparł gospodarz – lada dzień, by tak rzec, panie dzieju. Kiedym wyjeżdżał wprowadzano właśnie nowe prawo, które to rebelii raz na zawsze finis położy.
– Jakież to? – zainteresowałem się szczerze.
– A takie, iż każden szlachcic o knowania złowrogie podejrzany, skoro się go jeno o takowe crimen oskarży, nie mieszkając do lochu wtrącon będzie, panie dzieju.
– Tak bez sądu?
– Ani trochę! Skoro jeno zapragnie, zawżdy sądzić się może. I, panie dzieju, siedząc w ciemnicy niewinności swojej dowodzić – zaśmiał się znowu, a wraz z niem takoż pan Grzegorzewski.
– Ależ mości panowie! – obruszyłem się – Skoro już o łacinie mowa, toć przecie napisane jest: Neminem captivabimus nisi iure victum!
– A tego akurat nie znam – pan Czyżewski spoważniał – cóż znaczy?
– Że nie będzie się nikogo więzić bez wyroku sądowego – odparłem – przywilej przez króla szlachcie nadany jeszcze w piętnastem stuleciu...
– No! – przerwał mi chłodno pan Grzegorzewski – A chwalić Boga rozpoczęło się dziewiętnaste. Nie uważasz acan, że najwyższy czas na zmiany?
– Otóż właśnie, mój Grzesiu! Utrafiłeś, by tak rzec, panie dzieju, w samo sedno! – gospodarz wzniósł kielich – Czas na dobrą zmianę! I na to, żeby wreszcie uczynić porządki w naszem kraju. Wypijmy za to, panie dzieju!
Wychyliliśmy do dna, po czem ozwała się pani Katarzyna:
– A ja uważam, że skoro kto nic na sumieniu nie ma, to i lękać się niczego nie potrzebuje.
– Święte słowa, pani dobrodziejko, święte słowa – przytaknął skwapliwie pan Grzegorzewski, a za niem i pozostali biesiadnicy i jeno panna Eleonora nie rzekła ni słowa. Siedziała naburmuszona, może być, iż nasza konwersacyja cokolwiek ją znudziła i zapewne wolałaby pomówić choćby o najświeższej paryskiej modzie, niźli słuchać o dawnych przywilejach i nowych w nich odmianach.
Po prawdzie, o odmianach takowych wolałby również nie słuchać