Handlując whisky
Z nastaniem marca ziąb odpuścił i niemal wszystek śnieg stopniał. Stojące już nieco wyżej słońce sprawiało, iż dnie były wcale ciepłe, tem więcej, iż, jak zapewne wiecie, Lozanna usytuowana jest na południowem stoku wzgórz przylegających do Jeziora Lemańskiego. Nocami jeno chwytał jeszcze mróz, o czem łacno można się było przekonać, poglądając rankiem w dół, na oszronione dachy kamienic.
W jeden z takich właśnie słonecznych dni wybrałem się na poobiednią przechadzkę, rozmyślając, jakiem to sposobem przyjdzie mi wrócić do Ojczyzny, za którą przecie stęskniłem się już srodze. Jakie pół godziny zajęła mi droga w dół, ku błękitnej tafli wody i nieco więcej, z powrotem do góry, do Place de la Riponne. Zważywszy, iż zmitrężyłem jeszcze trochę nad samem jeziorem, tuż przed czwartą stanąłem w końcu przed drzwiami mieszkania państwa Mercier, na pierwszem piętrze. W sam czas, albowiem właśnie o czwartej miałem rozpocząć z obiema pannami, Antoinette i Agnes lekcję historii, poświęconą podbojowi Brytanii przez Cesarza Klaudiusza i jej włączeniu w granice Imperium Romanum.
O wilku mowa! – przeszło mi przez głowę, albowiem wszedłszy do obszernego przedpokoju, posłyszałem jak w gabinecie pana Mercier ktoś wcale głośno mówi po angielsku. Drzwi tłumiły dźwięki, więc nie mogłem pojąć słów, może poza jednem, wypowiadanem co raz i znacznie donośniej od inszych. Brzmiało ono bloody. Nie inaczej, jeno chama jakiego przyjmuje mój dobroczyńca – pomyślałem zdejmując palto i oddając je służącej – ale w jakiem celu? W tejże chwili drzwi się rozwarły i ukazał się w nich jegomość słusznego wzrostu, z krótką brodą i wąsami, noszący się wielce elegancko, z angielska. Ani przywitał się ze mną, ani pożegnał, jeno wychodząc rzucił sam do siebie:
– What a bloody day!
W tejże chwili w drzwiach gabinetu pojawił się pan Mercier, ja zaś spojrzałem nań pytająco.
– Widziałeś waszmość?! – zakrzyknął – Cóż za gbur! C'est incroyable!
– W rzeczy samej – odparłem – prostak, nie inaczej, choć na wygląd nie rzekłbym, iż to człek z gminu. Ale mów acan czem prędzej, kimże jest ów Anglik!
– Kim? Mon Dieu! Nie dasz wiary, przyjacielu! Otóż nie Anglik, lecz Irlandczyk, w istocie, nazwiskiem O'Byte, jest kupcem, co handluje mocnem trunkiem o nazwie whisky, a przysłał go do mnie jego wuj, człek zacny, z którem od lat łączą mnie interesa. W swem liście wychwalał siostrzeńca pod niebiosa, pisząc, iż nie ma dlań rzeczy niemożliwych, a ten... – zakasłał, jakby się czem zakrztusił.
– Okazał się ordynarnem ponad wszelką miarę – dokończyłem więc i spojrzałem na niedomknięte drzwi salonu, skąd poczęły właśnie dobiegać dźwięki Eine kleine Nachtmusik. Zapewne któraś z panien, przypuszczalnie Agnes, wprawiała się w grze na fortepianie. Już miałem skłonić się i odejść do swych obowiązków, jednakoż pan Mercier, uporawszy się z kaszlem, schwycił mnie za rękę, mówiąc:
– Ordynarnem, powiadasz waść? Nie dość tego! To zwykły oszust i złodziej! Dasz wiarę, że posłan do mnie przez swego wuja, postanowił wyrugować go z interesu?! Że potajemnie knował przeciw własnemu krewnemu i dobroczyńcy? Że go okradł z zarobku, zaś mnie chciał namówić, bym zerwał z onem wszelkie handlowe układy?
– Cóż za niegodziwość! – zakrzyknąłem tak głośno, że aż umilkła za drzwiami muzyka Mozarta.
– Exactement! – zawtórował mi pan Mercier takoż podniesionem głosem, a wiesz, mój drogi, co rzekł o swem wuju?
Tu nachylił się i szepnął mi na ucho angielskie słowo, którego w tem przynajmniej znaczeniu nie ośmieliłbym się przytoczyć w liście do Was.
– Być nie może!
– A jakże! Taki z niego łajdak! A jeszcze ci powiem, że pono obrano go burmistrzem jakiej niewielkiej, irlandzkiej mieściny w pobliżu Corck.
– Co takiego?!
Mój gospodarz pokiwał głową.
– Nigdym nie był w Irlandii – rzekłem – alem zawżdy miał dobrą opinię o tem narodzie. Wszytcy tam katolicy... I nawet jeśli każden irlandzki furman klnie, nieprzymierzając, jako szewc, to mieliżby równie plugawem językiem posługiwać się kupcy? A burmistrzami mieliby ostawać złodzieje? Boże, chroń Króla Jerzego!
Pan Mercier sięgnął temczasem do kieszeni swojej kamizelki i dobył z niej piękny, złoty zegarek z dewizką.
– Ale, ale! – powiedział poglądając na cyferblat – My tu sobie gadu, gadu, a waszmości pewno już czas na lekcję do panienek. Powiedz mi jeno jeszcze, czyliż coś takiego byłoby do pomyślenia w twojem kraju?
– Żadną miarą! – odparł z godnością