Czerwony Kapturek
Skoro pytacie o zdrowie, rzeknę, iż mam się już znacznie lepiej. Mimo, iż ciągle jeszcze o lasce, chodzę pewniej i każdego dnia do południa czynię w miasto jaką eskapadę, która zawżdy finis swój najduje w gospodzie Zum Bären. Wypijam tam już to karafkę frankońskiego wina, już to kufel chłodnego piwa, zależnie od tego, jak mi się uwidzi. Ucinam też sobie niekiedy pogawędkę z tem lub z owem, atoli, jeśliście ciekawi, śpieszę Wam objaśnić, iż owego rodaka mego, posłanego na przeszpiegi, więcej nie widziałem. Może to zresztą i lepiej, bo skoro rzecz by się wydała, jeszcze by i mnie o szpiegostwo posądzono.
Napotkałem tam za to ledwie wczora dwóch młodzieńców, nazwiskiem Grimm, braci w rzeczy samej, z których starszy nosił imię Jacob, młodszy zaś – Wilhelm. Od słowa do słowa i zwiedziałem się, iż obadwaj oni, ukończywszy prawo, postanowili jednakoż poświęcić się studiom nad staroniemiecką literaturą i dla tej zresztą przyczyny naleźli się w Norymberdze, która okazała się być dla nich przystankiem w podróży z Kassel do Monachium.
– Nie dałbyś waszmość wiary, Herr Narr – rzekł do mnie w pewnej chwili Jacob spijając pianę z kufla – ile też ciekawych opowieści krąży pośród niemieckiego ludu.
– Są one, by tak rzec, proste i nieoszlifowane – wtrącił Wilhelm – ale gdyby spisawszy je, właśnie szlif odpowiedni nadać, powstałby niechybnie zbiór baśni, niemający sobie równych w świecie.
– A zatem do dzieła, meine Herren! – zachęciłem ich – W końcu i ja, przez me błazeńskie rzemiosło wciąż dykteryjki różne obmyślać muszę i nierzadko tem się posiłkuję, co tu, albo i owdzie zasłyszę. Jeno na spisywanie czasu jakoś nie starcza.
– To przednia myś, iżby dzieło takowe stworzyć, nie sądzisz Wilhelmie? – zauważył Jacob – W tem atoli ambaras, iż ludziom parającem się poważną nauką, jakoś nie przystoi...
– A to niby czemu?! – obruszyłem się – Przecie nawet uczony dzieciom swojem bajki opowiada, nie zaś traktaty naukowe czyta! A skoro opowiada je dzieciom swojem, to może i cudzem, czyż nie?
– Im Grunde genommen... – Wilhelm pociągnął spory haust piwa – Warum denn nicht? Czemuż by nie sprobować? Z jednej strony tworzyć naukowe dzieła, z drugiej zaś pisać baśnie... Kto wie?
– Ja bym sprobował – odrzekł Jacob – zacznijmy dziś wieczorem od tej historii, którą dopiero co posłyszeliśmy w Fuldzie.
– A cóż to za historia? – zaciekawiłem się.
I opowiedzieli mi o małej dziewczynce w czerwonej czapeczce, która to przez gęsty, ciemny bór zmierzała ku chacie swej babci z koszykiem jedzenia, o złem wilku, napotkanem w drodze, co potem zjadł i babcię i dziewczynkę i o tem, jak ostatecznie wszytko zakończyło się dobrze.
– Opowieść ta – objaśnił na koniec Jacob – do złudzenia przypomina ową, którą spisał był ongi Charles Perrault, choć zaiste trudno przypuścić, by prosty niemiecki lud czytywał francuską literaturę sprzed ponad wieku.
– Niepodobna – zgodziłem się.
– Otóż właśnie – rzekł Wilhelm – poczęliśmy więc rzecz całą badać wnikliwie i okazało się, iż owo ziarno prawdy, które w każdej baśni naleźć można, nie gdzie indziej, jeno w Fuldzie leży i z niej to zapewne wywodzi się historia, która potem zawędrowała do Francji, a może i do inszych krajów.
– Przeciekawe – rzekłem i zawołałem na szynkarza, iżby przyniósł jeszcze piwa, bom tak się zasłuchał w opowieść, żem niepostrzeżenie całen swój kufel aż do dna opróżnił.
– Okazało się zatem – ciągnął dalej Wilhelm – że w średniowiecznej Fuldzie przez czas jakiś nader okrutny panował obyczaj, zgodnie z którem sieroty żebrzące po ulicach miejscy strażnicy wyprowadzali wgłąb pobliskiego lasu i ostawiali tam samopas na pewną śmierć. Jak powiadano, wilkom na pożarcie.
– Niebywałe! – zawołałem tak głośno, że ichmoście siedzący przy sąsiedniem stole obrócili głowy w mą stronę – Bezbronne dzieci?! W lesie?! Co za barbarzyństwo!
– Cóż, takie to były czasy – skwitował Jacob – szczęśliwie nam przyszło żyć w więcej cywilizowanych.
– W siedemnastem stuleciu – wtrącił Wilhelm – w owej Fuldzie jakie trzysta niewiast oskarżono o czary i stracono. W naszem, dziewiętnastem wieku w czary nikt z rządzących nie wierzy, damy otacza się czcią i nawet proste dziewki z ludu traktuje z przynależnem im szacunkiem.
– I nikomu nie przychodzi do głowy równie szatański pomysł, by niewinne dzieci, choćby i najpodlejszego urodzenia, na śmierć niechybną w ciemny las wywozić – dodał wciąż nie mogąc otrząsnąć się z wrażenia po tem, co właśnie usłyszał