W przybytku rozkoszy
Tego ranka przebudziłem się w mej więziennej celi z nieznośnem uczuciem déjà vu, które na dodatek ani rusz nie chciało mnie opuścić. Znów bowiem na pochmurnem niebie nie mogłem dojrzeć słońca, znów przyniesiono mi na śniadanie wyschniętą bagetę z czarną kawą i znów, jak ostatnio, po chwili dobiegł mych uszu ponowny szczęk klucza w zamku. Dlatego też gdy posłyszałem słowa strażnika:
– Monsieur le Baron, proszę wybaczyć, zabierają pana na proces,
odparłem odruchowo:
– A bon, jeno nie mam ci teraz czego podarować, chyba że buty, skoro już będzie po wszytkiem...
Nim jednakoż zdążyła paść odpowiedź, dwóch jegomości w czarnych pelerynach wyprowadziło mnie z celi i – jak poprzednio – powiodło schodami w dół. Nie umiałbym rzec, czy byli to ci sami, co ostatnio, czy też nie, albowiem wszytcy funkcjonariusze wszytkich tajnych policji świata zdają się być do siebie bliźniaczo podobni. Ku memu niepomiernemu zdumieniu nie udaliśmy się atoli znanem mi już korytarzem, łączącem Conciergerie z Palais de Justice, lecz przez bramę od strony Sekwany wyszliśmy na ulicę, gdzie czekała już na nas dorożka. Przez krótką chwilę mogłem odetchnąć paryskiem powietrzem, a zdało mi się ono tak czyste i świeże, jak – nie przymierzając – w wiejskiem majątku Löwendorfów nad Neusiedlersee. Gdym zaś spojrzał w pochmurne niebo, w mem odczuciu przewyższyło ono w urodą lazur ponad winnicami Hrabiostwa Prazzich nieopodal Neapolu. Tako właśnie smakuje wolność – przyszło mi do głowy – a smaku jej doświadczamy naonczas dopiero, gdy ją utracimy.
Wolnem bowiem nie byłem ani trochę. Nie wiedziałem nawet, kędy mnie wiozą, gdyż żaden z policjantów nie ozwał się do mnie choćby jednem słowem, ani też śpieszył odpowiadać na me pytania. Poglądając przez okno, pomiarkowałem, iż obraliśmy drogę wzdłuż Sekwany, by przeprawić się przez nią mostem Neuf, przy samem cyplu Île de la Cité. Dalej jechaliśmy jakiś czas prosto, a następnie skręciliśmy w lewo i minąwszy Luwr, odbili z kolei nieco w prawo, ku wzgórzu Montmartre. Nie dotarliśmy atoli do przedmieść, ani tem bardziej, nie opuścili stolicy, jeno znów skręciliśmy w lewo, by ostatecznie stanąć na Place Vendôme. Nota bene, zmienił się on, i to nie z nazwy jeno, od czasów mej młodości, kiedy zdarzało mi się bywać w przedrewolucyjnem jeszcze Paryżu. Otóż na samem środku placu, w miejsce obalonego posągu Ludwika XIV ustawiono – pono przed paroma ledwie miesiącami – wcale wysoką kolumnę, na podobieństwo onej, którą Cesarz Trajan rozkazał niegdyś wznieść w Rzymie. Jak powiadają, Cesarz Napoleon zapragnął nią uczcić wiktorię pod Austerlitz.
Zaprawdę ani rusz nie pojmowałem, jaki miał być cel całej owej osobliwej eskapady, a już zdumiałem się niepomiernie, gdy wprowadzono mnie do usytuowanego na piętrze jednej z kamienic apartamentu, którego wystrój zaraz na pierwszy rzut oka przywodził na myśl ni mniej ni więcej, jeno dom uciech. Pomalowane na szkarłatny kolor ściany obszernego przedpokoju obwieszone były licznemi malowidłami, lichego zresztą pędzla, przedstawiającemi sceny, których opisywać człekowi przyzwoitemu żadną miarą nie przystoi.
Po krótkiej chwili oczekiwania przywitała nas odziana w błękitną suknię, nader dystyngowana dama, której wiek określiłbym na jakie trzydzieści pięć, może czterdzieści lat. Jej dekolt przyozdabiał wspaniały naszyjnik z pereł.
– Madame Sullier, très heureuse – zaprezentowała się podając mi dłoń do ucałowania.
– Błazen Nadworny, enchanté madame – odparłem kłaniając się uprzejmie.
– Będzie mi niezmiernie miło gościć waszmości w mych skromnych progach, a temczasem pozwól pan, że oddam cię pod opiekę mojech dziewcząt – rzekła i zawołała głośno – Annette, Jacqueline! Chodźcie tu zaraz!
Niemal natychmiast jedne z drzwi rozwarły się i stanęły w nich dwie młodziutkie, urocze panny, odziane w różowe, koronkowe peniuary, jedna o lokach złocistych niczem dojrzałe kłosy pszenicy, druga zaś, o równie pięknych, atoli barwy kasztanu. Stałem oniemiały, podczas gdy Madame wydała im polecenie:
– Zawiedźcie pana do salle de bains.
Jako szlachcic dobrze wychowany, powstrzymam się od szczegółowego opisywania kąpieli, do której usługiwały mi owe cudowne dziewczęta, śmiejące się i szczebioczące nieustannie. Rzeknę jeno, iż po długiem pobycie w więziennej celi, wychodząc z łazienki, czułem się, niczem młody bóg. Nie dość jednak było owych przyjemności, albowiem w przyległem pokoju zastałem balwierza, któren zaraz zajął się moją brodą i włosami, doprowadzając je do porządku. Następnie zjawił się krawiec i przyniósł szyty niczem na miarę frak, a także szewc z nowemi butami, które osobliwem trafem pasowały na mą stopę jak ulał. Nie zapomniano też o mojem pustem żołądku – w niewielkiem saloniku czekał już szampan, ostrygi, potem znakomite Châteaubriand z sosem Béarnaise, tudzież butelka przedniego Beaujolais, zaś na deser pyszny Roquefort. Spożyłem ów posiłek ze smakiem w towarzystwie obydwu dziewcząt, nieustannie jednakoż rozmyślając o tem, kto i dlaczego postanowił sprawić mi taką rozkosz. Przyznam, iż jedyne, co przychodziło mi do głowy, to, że odgadnięto właśnie moje ostatnie życzenie i zdecydowano spełnić je przed posłaniem mnie na szafot.
W pewnej chwili uszu mych dobiegł nie wiedzieć skąd delikatny dźwięk dzwonka, na któren Annette i Jacqeuline uniosły się lekko z krzeseł i uśmiechnięte tajemniczo, z wdziękiem opuściły pokój. Temczasem zjawił się lokaj i sprzątnąwszy ze stołu, otworzył świeżą butelkę szampana, a następnie rozlał go we dwa kieliszki. Akurat probowałem odgadnąć, kim też będzie dama, która zapewne zjawi się tu za chwilę, gdy oto we drzwiach miast niej ujrzałem dość tęgiego, szpakowatego jegomościa, odzianego nader szykownie, podług najnowszej paryskiej mody. Skłonił mi się nieznacznie, po czem rzekł z uśmiechem:
– Pan pozwoli, monsieur, że się przedstawię. Książę Jewgienij Pietrowicz Tuzow, ambasador nadzwyczajny i pełnomocny Jego Cesarskiej Mości.
– Błazen Nadworny. Je suis tres content de faire votre connaissance – wyrecytowałem.
– Moi aussi – zakończył ową wymianę uprzejmości, po czem usiedliśmy, a on przeszedł ad rem – no cóż, zapewne jesteś pan zaskoczony, że spotykamy się w tem oto domu schadzek i że w ogóle się pan tu nalazłeś, opuszczając owo nieprzyjemne miejsce, w którem przyszło ci gościć ostatnio, n'est–ce–pas?
– W rzeczy samej... – odparłem nieco niepewnie.
– Alors, jeśli chodzi o szacowny przybytek Madame Sullier, to po prostu zapewnia nam on pełną dyskrecję. Podobnie jak paru bogatych kupców i bankierów, jestem tu stałem bywalcem, więc francuska tajna policja niczego nie podejrzewa, zaś sowicie opłacany personel pozostaje pod stałem, choć niedostrzegalnem nadzorem naszej ambasady. Natomiast co do pańskiego uwolnienia... No cóż, nie uszło przecie naszej uwadze, że staremu Fouché udało się pono ująć rosyjskiego szpiega – zaśmiał się serdecznie i dobywszy z połów fraka złotą papierośnicę, otworzył ją, a następnie poczęstował mnie cygarem.
– Lecz przecie ekscelencja wie, iż żaden ze mnie szpieg – wtrąciłem sięgając do papierośnicy.
– Naturellment! Sądzę, iż wie to nawet Fouché i zamierza waszmości do czegoś użyć, choć póki co, trudno odgadnąć, do czego. To zresztą nieco nas zaniepokoiło i dlatego postanowiliśmy uwolnić cię z opresji. Zwłaszcza, iż znacznie bardziej możesz się nadać nam – dodał i uniósłszy kieliszek do ust, rzekł – Santé!
Uczyniłem to samo, zaś on, obcinając cygaro, ciągnął dalej:
– Otóż tak się składa, że Imperator Wszechrusi ma pewne plany względem kraju waszmości i w tej kwestii poczynił już właściwe ustalenia z Księciem Regentem. Rzecz w tem, iż u was wciąż bałagan panuje, całkiem na europejską modłę, a żeby projekt się powiódł, powinien tout de suite zapanować porządek. Poriadok kak u nas, wot szto! – dodał po rosyjsku, zapalając cygaro i podając mi ogień.
– Ekscelencjo, zaiste nie pojmuję, jaka w tem moja rola...
– Jaka? No pomyśl pan, któż szlachtę do ładu owego przekona? Wasz Król to wszak jeszcze dziecię, czterdzieści parę wiosen liczy sobie dopiero i jeno psoty mu w głowie. Książę Regent – entre nous – nie jest szczególnie lubiany, zaś Kanclerz to... No cóż, człek bez honoru, a co gorsza, niezbyt zmyślny. Mniejsza o to, że wciąż kłamie, ważne, iż tyle razy na kłamstwie dał się przyłapać, że nikt mu już nie wierzy. Instygator Żebrowicz niby też rubelkami naszemi nie gardzi, atoli ostatnio rozum mu się już do cna pomieszał. Tam, gdzie szpilkę wetknąć by trzeba, on, durak, uderza siekierą! A zatem kto nam pozostaje?
– Błazen...? – spytałem ze zdumieniem.
– No jakże? – uśmiechnął się lekko i wypuścił z ust obłoczek dymu – Chyba on jeden w kraju twojem mógłby jeszcze wzbudzić zaufanie, n'est–ce–pas?
Zgodziłem się. Zgodziłem się, choć nie dla złota, które obiecał mi sypnąć nader hojnie. Zgodziłem się, i mniemam, że również wy uczynilibyście to samo, będąc w mojem położeniu i za alternatywę mając więzienie, a może i szafot. Dałem słowo, czyniąc na jezuicką modłę reservatio mentalis, a więc obiecując sobie solennie, haniebnego owego przyrzeczenia nie dotrzymać, jeno czmychnąć jak najprędzej, gdzie pieprz rośnie. A gdybyście nawet potępić mnie chcieli za ową zgodę, pomyślcie sami, jaką wartość mieć może układ, któren się tyczy perfidnego, moskiewskiego ładu i któren – za przeproszeniem – w burdelu zawarł oto