Błazen Nadworny - Baśń o czarnem kruku

Spisano dnia 22 sierpnia A.D. 2021 

Baśń o czarnem kruku


     Stan mego zdrowia, mocno nadszarpniętego wiadomem wypadkiem, poprawił się już nieco. Gorączka ustąpiła, a z łoża wstaję i to o własnych siłach. Chodzenie utrudnia mi jednakoż noga, którą tutejszy medyk usztywnił dwiema deszczułkami, a to dla tej przyczyny, iż – jako rzekł – paskudnie skręciłem sobie kolano. Spośród wszytkich inszych potłuczeń i skaleczeń to właśnie ono, jako też pęknięte dwa żebra, sprawiały mi najsroższy ból. Żebra zresztą wciąż jeszcze dokuczają, zwłaszcza gdy zapragnę głębiej zaczerpnąć powietrza, a medyk powiada, iż nie prędzej, niż za jakie dwie niedziele z okładem będę mógł ruszyć w dalszą drogę. Tak więc póki co, korzystam z gościny poćciwego pana Pognera, furt a wciąż rozmyślając, jako też się mu wywdzięczę. Przecie jakby nie było, mógł ostawić mnie tam na drodze nieprzytomnego, a skoro bym jakiem nadprzyrodzonem sposobem trafił pod jego drzwi, mógł mnie nie wpuścić do swego domu. Mógł wreszcie, poznawszy, żem cudzoziemiec, przegnać mnie precz i jeszcze psami poszczuć, lecz on nie uczynił żadnej z tych rzeczy. Mało że obcego pod dach przyjął, to jeszcze nakarmił, napoił i rany wyleczył. Zachował się zaiste nader po chrześcijańsku, czyniąc tak, jakby z pewnością uczynił to każden mój rodak, boć przecie nie masz w całem świecie narodu więcej chrześcijańskiego, niźli ten, z którego ja sam się wywodzę.

     Jakże więc wywdzięczę się panu Pognerowi? Szczęśliwie jest on człekiem nader rozumnem, a przy tem wesołego usposobienia, więc niezmiernie bawią go owe błazeńskie dykteryjki, które opowiadam w każden wieczór przy wieczerzy. Pozostałych domowników zresztą takoż, bo na ten przykład, wczorajsza ma historia o kominiarczyku i piekarzu wywołała salwy śmiechu tak potężne, że mógłby kto pomyśleć, iż z armat na vivat strzelają.

     Utarło się też, że codziennie pod wieczór opowiadam bajki dziatwie: ośmioletniemu Martinowi i jego o rok starszej siostrze, Inge. Przyłącza się do nas również śliczna panna Eva, najstarsza córka gospodarza, która, choć liczy już sobie siedemnaście wiosen i zapewne niebawem pójdzie zamąż, toć przecie mego bajania słucha z niemniejszem niźli jej rodzeństwo upodobaniem.

     – Mein lieber Narr, o czem nam dziś opowiesz? – spytała Inge.

     – Dziś... – zastanowiłem się – już wiem! Dziś opowiem wam o czarnem kruku.

     – Opowiadaj, opowiadaj! – ucieszył się Martin – To na pewno będzie straszne!

     – O tak – odrzekłem – to będzie straszne. A zatem posłuchajcie. Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, za siedmioma rzekami była sobie kraina, którą władał dobry i mądry król. Był tak samo dobry i mądry, jak Jego Wysokość Maksymilian Józef, któren rządzi teraz Bawarią. Tak samo troszczył się o swych poddanych, sprawił, by nikt nie cierpiał głodu, pozwalał każdemu wyznawać wiarę, jaką chciał i dbał o to, by wszytkie dzieci mogły chodzić do szkół i uczyć się czytać, pisać i rachować. Kraj kwitł i rozwijał się w pokoju.

     Kątem oka dostrzegłem, jak Martin ziewnął.

     – Nudne?

     – Ja, ein bisschen – odparł szczerze chłopiec, lecz Eva spojrzała nań z wyrzutem, więc zaraz dodał – ale na prawdę tylko odrobinę...

     – Widzisz, mieszkańcom owej krainy takoż poczęło się nudzić. Poza tem coraz więcej narzekali na swój los...

     – Jakże to być może, skoro działo im się dobrze? – zdumiała się Inge.

     – No cóż, moja panno – odrzekłem – ten, kto głodny, pragnie chleba, kto codzień chleb jada, chciałby jadać bułki. Kiedy mu stół nakrywają srebrami, marzy o zastawie ze złota, a gdy do karety zaprzęga dwa konie, przepełnia go smutek, iż dwa jeno, nie zaś cztery... Taka jest właśnie ludzka natura i za jej to sprawą poddani dobrego króla, choć się im darzyło, poczęli narzekać, szemrać i pytać jeden przez drugiego: Jakże mamy żyć, panie?

     – I pewno Bóg ich za to pokarał – westchnęła Eva.

     – Być może. Choć może też być, iż uwierzywszy w swą niedolę, sami przywołali mroczne moce, sami obudzili demony. Chciwość i niewdzięczność są złe, zło zaś to ma do siebie, iż insze zło przyciąga. I tak przyleciał pewnego dnia, nie wiedzieć skąd, czarny niczem noc kruk. Począł krążyć nad ową piękną krainą, a cień jego skrzydeł dało się dojrzeć na północy i południu, na wschodzie i na zachodzie. Mimo to, mało kto go zauważał i jeno nieliczni wieszczyli nieszczęście. Wielu zaś zdawało się, iż ptak ów jest białem orłem...

     – Czarny kruk białem orłem?! – spytał rezolutnie Martin.

     – Nie przeszkadzaj! – skarciła go Inge – Przecie to czary!

     – Właśnie tak – ciągnąłem dalej – czary, bo kruk w istocie był złem czarnoksiężnikiem. Skoro jeno usiadł na gałęzi wielkiego dębu, rosnącego w samem środku stolicy królestwa, drzewo natychmiast uschło, podczas gdy on przybrał postać dobrotliwego staruszka. Tak w każdem razie postrzegała go niemal połowa mieszkańców, podczas gdy drugą połowę wszytko to tyle akurat obchodziło, co i zeszłoroczny śnieg. Czarnoksiężnik zaś stanął w samem środku rynku, wspiął się na stołek, albowiem był mizernego wzrostu i przemówił do tłumu. Prawił długo i płomiennie, używał tajemnych zaklęć, zowiąc podłością królewskie władanie i odsądzając ode czci i wiary wszytkich, którzy władcy służyli. Na sam koniec zaś przyobiecał ludowi złoto, zemstę na wrogach i ostateczne zwycięstwo. Gdy zaś już przebrzmiało ostatnie jego słowo, ktoś z tłumu krzyknął: Zbaw nasz biedny kraj! Kto inszy zawołał: Spójrz, całen on w ruinie! I zaraz tłuszcza podjęła te okrzyki, ruszyła na zamek i przepędziwszy dobrego króla, uczyniła swem nowem panem czarnoksiężnika.

     Łyknąłem wody ze szklanki, albowiem zaschło mi nieco w gardle, lecz Martin wraz pociągnął mnie z niecierpliwością za rękaw, wołając:

     – I co?! I co było dalej?

     – Dalej? No, cóż, czarnoksiężnik nie mógł władać sam, musiał naleźć sobie pomagierów. Nie miał z tem jednakoż wielkiego kłopotu, albowiem, jako się rzekło, zło insze zło przyciąga. Poczęli więc przybywać doń przeróżni hultaje i łajdacy, których on z lubością czynił ministrami, doradcami i urzędnikami dworskiemi, oni zaś swojech znajomków, takoż spod ciemnej gwiazdy, obsadzali na dalszych urzędach, by w końcu opanować całen kraj. Czar działał, więc choć z państwem było coraz gorzej, choć rosły ceny chleba i w ogóle wszytkiego jadła i choć daniny stawały się coraz to większe, mało kto się burzył. A jeśli już nalazł się taki jeden z drugiem, co przejrzał na oczy i począł szemrać przeciw czarnoksiężnikowi, w te pędy trafiał pod pręgierz.

     – Ciekawe, co to za zaklęcie, które sprawić może, iż ludzie radują się ze swej niedoli... – zastanowiła się Inge.

     – Otóż, skoro chcesz wiedzieć – rzekłem – to było ono dość proste. Zamysł czarnoksiężnika na tem się bowiem zasadzał, by wszytkich ze wszytkiemi skłócić: szewców z krawcami, piekarzy z rzeźnikami, rzemieślników wszelkiej maści z medykami, nauczycieli z dziatwą i jej ojcami, kupców z gospodarującemi na roli, wreszcie kraj całen z resztą świata. Tem właśnie sposobem każden żył w strachu z jednej, w nienawiści zaś – z drugiej strony. I nawet, gdy mu się źle działo, cieszył się, że sąsiadowi dzieje się gorzej, albo też robił co, mógł, by kosztem swych bliźnich własny byt polepszyć.

     – Straszne... – posmutniała Eva – jednak dobrze, że to bajka jeno.

     – Tak, to bajka – odparłem – szczęśliwie w prawdziwem świecie stać się tak nie może, iż złośliwy, zaślepiony żądzą władzy starzec bez jednego wystrzału całen naród zdoła wziąć pod but. No, chyba że gdzie na końcu świata, ale na pewno nie w naszej Europie...

     – Ale jak to się skończy? Dobrze? Przegna kto tego czarownika? – dopomniała się Inge, atoli w tejże samej chwili dał się słyszeć głos służącej ode przedpokoju:

     – Meine Kinder! Pora spać! Kładziemy się do łóżek!

     – No cóż, dokończymy jutro – rzekłem gładząc po głowie Martina, któren, choć niechętnie, podniósł się z podłogi w salonie i razem z Inge ruszył do dziecięcego pokoju. Eva również wstała z krzesła i przyciskając do piersi książkę, którą przez całen czas trzymała na kolanach, udała się do swej sypialni. Dopiero teraz dostrzegłem autora i tytuł: Johann Wolfgang von Goethe, Die Leiden des jungen Werthers.

     – Bardzo smutna powieść, Fräulein Eva – rzekłem.

     – O tak – uśmiechnęła się nieznacznie – dziś zapewne doczytam ją do ostatniej kropki.

     – Cóż, może chocia moja baśń przyjmie lepszy obrót – odparł zastanawiając się, jakie też obmyślić dla niej zakończenie


Wasz
Błazen Nadworny


 
 

Częstuję Was ciasteczkami (po nowemu cookies). Bez obaw, nie są zatrute! Zostając u mnie godzicie się je pałaszować, choć przecie zawżdy wydalić je możecie ze swych przeglądarek. Ja sam wolę dziczyznę i czerwone wino, wszakże wiedząc ile już u mnie ciasteczek zjedzono, łacno poznać mogę, ilu miałem gości.