Błazen Nadworny - Wagram

Spisano dnia 19 lipca A.D. 2020

Wieści spod Wagram


     A zatem szczęśliwie lub nie, udało mi się dotrzeć do Wiednia, choć listu Wam w przeszłą niedzielę posłać nie zdołałem. A czemu? Pojmiecie to bez trudu czytając dalej. Ale po kolei.

     W Bolonii pożegnałem się z naszemi towarzyszkami podróży, a uczyniłem to nie bez żalu, jako że młodziutka Francesca wcale przypadła mi do gustu. Cóż mogłem jednak począć? Przecie, koniec końców, nie ku Mediolanowi Bóg prowadził, lecz w całkiem odmienną stronę. Wsiedliśmy zatem wraz z doktorem Heglem w dyliżans do Wenecji, gdzie też po paru godzinach podróży stanęliśmy na nocleg. Tam właśnie czekał na mnie list od Pana Śpiżarnego, któren odpieczętowałem z nieskrywaną radością, lecz potem, im bardziej pogrążałem się w lekturze, tem większy przepełniał mnie smutek, albowiem coraz więcej utwierdzałem się w przekonaniu, iż kompan mój, w rzeczy samej, na jaką ciężką chorobę ducha zapaść musiał, zmysłów pomieszania doznając. Oto donosił mi właśnie o buncie Wójta Rafała, co rozlał się po kraju całem, zaczem szczęśliwie stłumionem został z rozkazu Księcia Regenta. A uczynić miał to nie kto inszy, jeno imć Pan Rewski herbu Kur, któren za złoto wypłacone mu przez Infanta zaciągnął był parę pułków klikonów. Sic!

     Trzy, albo i cztery razy czytałem te słowa, ni w ząb nie pojmując, jak też krzykacze miejscy mogliby rebelię uśmierzyć. Rwetes czyniąc? A może rozpowiadając wszem i wobec jakie niestworzone rzeczy? Niepodobna! Czyliż mocne gardło stało się w naszem kraju orężem? A jeśli tak, to chyba nam przecie, nie zaś Cesarzowi Francuzów danem jest Europę zawojować!

     Ale skoro już o Cesarzu mowa, to za jego właśnie przyczyną obrałem krótszą drogę. Z początku zamyślałem bowiem, rozstawszy się z doktorem Heglem, ruszyć przez Salzburg do Monachium i odwiedzić tam Hrabiego von Hottentotten, lecz zwiedziawszy się, iż w Bawarii wojna, odmieniłem plany i nie opuszczając uczonego, udałem się wraz z niem przez Karyntię i Styrię prosto do Wiednia. Podziwiając górskie pejzaże podciągnąłem się przy tem wcale nieźle w filozofii. Na nocleg stawaliśmy aże dwa razy, w Klagenfurcie i w Grazu, jako że droga śród Alp do łatwych nie należy, a konie, choć wcale często mieniane, z wielkiem mozołem przeprawiały się przez przełęcze. Na trzeci dzień, pod wieczór, dotarliśmy do Meidling nieopodal Wiednia, gdzie w przydrożnej gospodzie przepędziliśmy noc. Tam też pierwszy raz doszły mych uszu złowrogie wieści.

     – Bieda, panie, bieda z tego będzie – odparł szynkarz, gdym począł go rozpytywać – za Dunajem Francuz stoi, jak nic, przyjdzie i tutaj, bo niby kto go powstrzyma?

     Gdym jednak na drugi dzień, a był to szósty lipca, przekroczył bramy miasta, zdało mi się, iż nikt nie myśli tu o wojnie. Na Kärtner, Graben i Kohlmarkcie panował zwykły ruch i gwar. Ulice pełne były przechodniów, fiakrów i karet, straganiarze zachwalali swój towar, kuglarze zaś pokazywali najprzeróżniejsze sztuczki ku uciesze gawiedzi, a szczególnie panien służących, które właśnie o tej porze dnia zwykły czynić codzienne zakupy.

     Mijając Burgtheater wspomniałem dni młodości, kiedym to, pobierając nauki w stolicy Cesarstwa, bywał tu od czasu do czasu. Szczególnie zapadła mi w pamięć opera Così fan tutte, skomponowana przez imć pana Mozarta, któren zresztą wcale zgrabnie prowadził orkiestrę. Libretto opierało się na zabawnem qui pro quo: dwie młode, szlachetnie urodzone panny przez bodaj pół sztuki nie były w stanie rozpoznać ani swych narzeczonych, przebranych za albańskich kawalerów, ani też nawet własnej służącej! Sami przyznacie, że coś takiego przytrafić by się mogło jedynie przygłupim wiejskim dziewkom, ale... opera buffa rządzi się wszak swojemi prawami.

     Zmitrężyłem sporo czasu przechadzając się po mieście i odwiedzając zaułki, które przypominały mi dawne dzieje. Raz, czy dwa wstąpiłem do jakiej Stüberl, by się nieco pokrzepić, wysłuchałem też mszy w Maria am Gestade. Na koniec fiakier zawiózł mnie na róg Schottengasse i Freyung, gdzie w przylegającej do kościoła, nader okazałej kamienicy miał swe mieszkanie mój przyjaciel z młodzieńczych lat, Leopold Graf von Löwendorf, sam niezbyt zamożny, atoli ożeniony z mało urodziwą, lecz nadzwyczaj posażną hiszpańską księżniczką ze starożytnego rodu Valdezów.

     Jak łatwo odgadnąć, nie mogłem był się wcześniej zapowiedzieć, ani też nie miałem wielkiej nadziei, że zastanę Leopolda we Wiedniu, choć z drugiej strony, grzech by było choć nie sprobować. Dochodziło trzy na szóstą, jak zastukałem we drzwi.

     – Um Gottes willen! Gnädiger Herr Hofnarr! – stary lokaj Anton rozpoznał mnie od razu – Grüß Gott! Niech no jaśnie pan wejdzie! Jakże się cieszę!

     – Grüß Gott! – pozdrowiłem go – I ja uradowałem się na twój widok, mój stary! – Jak zdrowie?

     – Dziękuję, chwalić Boga, trzymam się mimo mych lat, chocia niekiedy dokucza podagra, ale chwalić Boga... – mówił odbierając mój kapelusz.

     – Zaprowadzisz do Pana Hrabiego? – spytałem.

     Na twarzy służącego odmalowało się zmartwienie.

     – Jaśniepaństwo na lato wyjechali na wieś, do Neusiedl.

     – Ach tak...

     – Ale niechże jaśnie pan wejdzie, zaraz powiem kucharce, żeby co przyrządziła, albo... niech pan stanie na nocleg, jeśli łaska... Do Neusiedl niedaleko, może jutro... Jaśnie Pan Hrabia na pewno się ucieszy, jeśli łaska... Jeno czasy niepewne, trwa bitwa...

     – Bitwa? Jaka, gdzie? – zdumiałem się – Słyszałem, że Francuz niedaleko, ale bitwa?

     – Nie inaczej, jaśnie panie – odparł wiodąc mnie na pokoje – na mieście mówią, że rozpoczęła się wczora. Arcyksiążę Karol Ludwik raczył poprowadzić wojsko, będzie jakie dziesięć mil stąd, na drugiem brzegu.

     – Dziesięć mil?! Przecie to bardzo blisko!

     – Blisko, jaśnie panie – mówił zdejmując pokrowce z krzeseł w salonie – pono gdzieś koło Wagram, ja sam urodziłem się w Straudorf, blisko.

     Skorzystałem z zaproszenia, a że nie chciałem jeść sam, udałem się do kuchni i spożyłem wieczerzę wraz z Antonem i Liesl, kucharką słusznej tuszy – reszta służby wyjechała wraz z hrabiostwem. Może i nie była to uczta, lecz pieczona Leberkäse, a do tego Kartoffelsalat smakowały wyśmienicie z rubinowem, burgenlandzkiem Zweigelt, pochodzącem zapewne z winnic Hrabiego. Na koniec zaś Mehlspeise, czyli Apfelstrudel – czegóż chcieć jeszcze będąc w tem mieście? A i pogawędki ze służbą wielce są pouczające. Można wywiedzieć się więcej, niż od niejednego szlachcica lub damy, zwłaszcza iż kucharki plotkują jedna z drugą jak najęte. Tak więc koło ósmej byłem już doskonale obznajomiony z towarzyskiem życiem arystokratycznego Wiednia, wiedziałem o wszytkich ślubach, pogrzebach, chrzcinach oraz – co przecie najważniejsze – skandalach. I właśnie wtedy, gdym słuchał o nowej kochance młodego Alfreda Księcia zu Windisch–Graetz, ktoś głośno zakołatał do kuchennych drzwi.

     – Die Schlacht ist verloren! – był to chłopak od rzeźnika; w jego oczach malowała się trwoga – Wieści spod Wagram! Wojska Arcyksięcia rozbite, poległy tysiące, Napoleon zwyciężył!

     Wykrzyczawszy to, pobiegł dalej, my troje zaś, a więc lokaj Anton, kucharka Liesl i ja, pozostaliśmy sami z ową nowiną. Chwilę trwało milczenie, po czem odezwałem się, chcąc ich pocieszyć:

     – Cóż, można by rzec, Hannibal ante portas, lecz przecie koniec końców, to Rzym zwyciężył, Kartagina zaś legła w gruzach.

     Stary Anton pokiwał głową.

     – Stimmt schon, gnädiger Herr Hofnarr, tak to już jest, że każda gwiazda kiedyś gaśnie, więc pewnie zgaśnie i gwiazda Napoleona – powiedział – może już niedługo...

     – Nie inaczej. Teraz los mu sprzyja, ale kto wie? Do czasu... Może za parę lat to właśnie tu, we Wiedniu będzie się na nowo urządzać Europę – zastanowił się


Wasz
Błazen Nadworny


 
 

Częstuję Was ciasteczkami (po nowemu cookies). Bez obaw, nie są zatrute! Zostając u mnie godzicie się je pałaszować, choć przecie zawżdy wydalić je możecie ze swych przeglądarek. Ja sam wolę dziczyznę i czerwone wino, wszakże wiedząc ile już u mnie ciasteczek zjedzono, łacno poznać mogę, ilu miałem gości.