Przyglądając się w milczeniu
Doniesiono mi właśnie, iż człek, przez któregom do Was w przeszłą niedzielę list posłał, upił się jeszcze tego samego dnia w jakiej tawernie, po czem idąc mostem San Angelo, zatoczył tak nieszczęśliwie, że wpadł prosto do Tybru. Tem samem na dno poszła cała moja pisanina i tem samem nijak wiedzieć nie możecie, że zaraza na dobre rozpanoszyła się w Rzymie, zaczem gospodarz mój, Czcigodny Kanonik Prazzi, zdecydował opuścić Miasto i wyruszyć do rodzinnego majątku pod Neapolem.
– Rób jak uważasz, Giullare – rzekł do mnie – skoro chcesz, ostań tutaj, lecz ja, jeśli byłbym na twojem miejscu, uczyniłbym to, co czyni właśnie amico tuo, a więc ja, czyli udałbym się do wiejskiej posiadłości rodziny jego, to znaczy mojej, wraz z niem, to jest ze mną. Tak właśnie postąpiłbym, gdybym nalazł się na twojem miejscu.
Zabrzmiało to na tyle rozsądnie, żem zgodził się bez wahania i tak oto już następnego poranka kareta nasza toczyła się po Via Appia ku południowi. Nie spieszyliśmy się zbytnio, bo i nie było takowej potrzeby. Koła miarowo turkotały po starożytnem bruku, a kwietniowe słońce nie dokuczało nam ponad miarę, albowiem rosnące wzdłuż drogi rozłożyste pinie rzucały na nią i na nas przyjemny cień. Pod koniec pierwszego dnia podróży stanęliśmy na nocleg w gospodzie nieopodal miasteczka Terracina, nad samem brzegiem morza, by na drugi dzień, minąwszy Formię, dotrzeć do Neapolu. Z nadzwyczajnem ukontentowaniem przyglądałem się z okien karety zachodowi słońca: szkarłatna, ognista kula z wolna tonęła w lazurowej zatoce, którą położone na łagodnych stokach wzgórz miasto, zdawało się brać wraz z nadejściem nocy w swoje czułe objęcia.
W istocie jednak celem naszej podróży było Scafati, leżące nieco dalej, po południowej stronie Wezuwiusza. Jak być może wiecie, nieopodal natrafiono ongi na ślad starożytnego miasta, zwanego Pompeje, a teraz odkopywano je systematycznie spod grubej warstwy popiołu dzięki staraniom Królowej Karoliny Murat, najmłodszej siostry Cesarza Francuzów. Już nazajutrz po przybyciu na miejsce wybrałem się na przechadzkę, by obejrzeć owe wykopaliska – jak łatwo odgadnąć, nie przepuściłbym takowego widoku, zaś mając w pamięci to, co o losie Pompejów napisał Pliniusz Młodszy, stanęły przede mną niczem żywe, owe tragiczne wydarzenia, które rozegrały się tu za panowania Cezara Tytusa, jesienią Roku Pańskiego siedemdziesiątego i dziewiątego. I tak, w wyobraźni swojej obaczyłem nie ruiny jeno, lecz miasto znakomite, a przy jego głównej ulicy dom wielce zamożnego obywatela, Cecyliusza Jukundusa Metellusa. Oczami duszy spoglądałem na kolorowe mozaiki na posadzkach, stojące pośród kolumn posągi i popiersia z białego marmuru oraz barwne freski na ścianach, przedstawiające najprzeróżniejsze sceny z mitologii. Ujrzałem też gospodarza, człeka w sile wieku, słusznej tuszy, chocia mizernego wzrostu, jak stoi w atrium odziany w białą tunikę i wielce wzburzonem głosem strofuje swego wyzwoleńca, Lucjusza:
– I cóż z tego, że nad Wezuwiuszem unosi się ogień i dym?! Czyż jeno dla tej przyczyny miano by mnie nie obrać ponownie Duumwirem? Wszytko to głupstwo! Pożar objął pewno krzewy mirtu i tamaryszku porastające zbocza, nic więcej. Zwyczajna rzecz o tej porze roku.
– Ależ, Domine! Dym jest nadzwyczaj gęsty, a słup ognia wydobywa się z samego wierzchołka...
– A ja ci powiadam, że ta góra jest martwa! Italia to nie Sycylia, a Wezuwiusz to nie Etna. Nic nikomu nie grozi. Wiesz ile złota musiałem sypnąć ludowi? Pojutrze musi dojść do wyborów! I nic mnie nie obchodzi, że Regulus jest inszego zdania. Skoro wyjdą na jaw różne sprawki, będzie za późno. Mamże stracić majątek? Dać głowę pod miecz? Albo ostać się banitą?
– Domine! – od strony westybulu wbiegł przerażony, czarnoskóry niewolnik – Na Jowisza! Jesteśmy zgubieni! Z nieba sypią się płonące kamienie!
– Płonące kamienie, rzeczesz? – Metellus spojrzał nań drwiąco – Lepiej zejdź do piwnicy i obacz, czy gdzie pod słomą nie ostało się trochę lodu. A skoro najdziesz, włóż go sobie w przepaskę.
– Bogowie odwrócili się od nas – wyszeptał Lucjusz upuszczając na ziemię rylec i woskową tabliczkę, którą trzymał w dłoniach.
W tejże chwili przez compluvium w dachu wleciał okruch skalny i z sykiem wpadł do sadzawki. W powietrzu rozeszła się woń siarki. Metellus cofnął się odruchowo, po czem wykrzywiwszy twarz, rzekł:
– Wielkie mi co... Ot, zdarzają się takie rzeczy. Ale to jeszcze nie powód, by oddawać władzę! Przeciwnie, to doskonała okazja, aby ją umocnić...
W atrium pociemniało, jakoby niebo nagle zakryło się chmurami, a do wnętrza wdarł się gryzący dym.
– Ojcze! Uciekajmy póki czas! – Jukunda, najstarsza z trzech córek pana domu, z rozpuszczonemi włosami stanęła w drzwiach tablinum, po czem padła na kolana – Błagam cię, ojcze, uciekajmy!
– Skoro tak – zastanowił się Metellus – dobrze, niechaj wybory odbędą się już jutro. Lucjuszu, powiadom co rychlej Regulusa, aby zwołano komicja. A kto się zlęknie i nie przyjdzie, jego rzecz, nie będzie głosował. Ja raz zdobytej władzy nie oddam, choćby...
Nie dokończył jednakoż, bo oto wielki płonący kamień z hukiem uderzył w dach, a ten zawalił się przygniatając i grzebiąc wszytkich, którzy przebywali we wnętrzu. Wybuchł pożar i rychło strawił cedrową więźbę, meble, sprzęty oraz całen dobytek, a potem na zgliszcza jeszcze przez dwa dni z nieba sypał się gorący popiół, aż w końcu równą warstwą przykrył wszytko, co pozostało z domu i z całego miasta. Na siedemnaście wieków zapadła cisza.
– Allora! – głos Księdza Prazzi wyrwał mnie z zadumy – Wiedziałem, gdzie cię szukać. Rozmyślasz nad losem tego miasta? Bóg pokarał je niczem Sodomę i Gomorę, zapewne za podobne czyny.
– A może za żądzę władzy? – rzekłem wciąż mając przed oczami tamten obraz.
– To nie grzech – odparł, po czem zawahał się i dodał – A zresztą, mieliby jej wszytcy pożądać? I nie nalazłoby się dziesięciu sprawiedliwych?
– Może jednych pokarał za to, co czynili, inszych zaś za to, że przyglądali się w milczeniu... – zastanowił się