O tragicznem przypadku pewnego Węgra
Wierzajcie, zamiarem mojem było, opuściwszy Wiedeń, co rychlej do Kraju powrócić, lecz, jak powiadają, człek plany czyni, Pan Bóg zaś się śmieje. Czyliż mogłem przewidzieć, że pod Wagram rozegra się bitwa? I że wojska Arcyksięcia zostaną rozbite? Żadną miarą!
– Schauen Sie, gnädiger Herr Hofnarr – przekonywał mnie stary lokaj, Anton – to nie jest dobry czas, by w tak daleką drogę ruszać. Wojna tuż tuż, gościńce niebezpieczne, wszędy pełno maruderów, albo i zwyczajnych zbirów. Niech chocia rozejm jaki... Dziś, z samego rana posłałem chłopaka do Neusiedl, do Pana Hrabiego...
Na efekt nie trzeba było długo czekać. Wczesnem popołudniem przed bramę kamienicy zjechała bryczka, zaczem stangret wręczył mi list – w czerwonem laku odciśnięta była pieczęć rodu Löwendorfów. Złamawszy ją, przeczytałem jedno ledwie zdanie: Przyjeżdżaj natychmiast, bo inaczej obrażę się na Cię śmiertelnie – Twój Leopold. Sami więc widzicie, żem nie miał wyboru.
Ruszyliśmy pierwej ku południowi, jednak minąwszy Schloß Belvedere, odbiliśmy nieco na wschód i jechaliśmy czas jakiś szerokiem gościńcem, co niechybnie zawiódłby nas do Preßburga, gdyby nie to, że nieopodal wioski, zwącej się Schwechat, porzuciliśmy go dla podlejszej drogi, oddalając się tem samem od srebrzącego się w dali Dunaju. Krajobraz tutejszy zdał mi się nader łagodnem i przyjaznem, a rzecz tę łatwo pojąć, zważywszy, że dopiero co przemierzyłem był Alpy. Jak okiem sięgnąć, ciągnęły się szerokie równiny, wyzłacane dojrzałemi kłosami pszenicy, poprzecinane tu i owdzie szpalerami topól rosnących w miedzach lub też osłaniających od wiatru polne drogi, zaś na horyzoncie, w lekkiej mgiełce majaczyły niewysokie wzgórza. Choć dochodziła piąta, żar wciąż jeszcze lał się z nieba i mimo, iż słomkowy kapelusz chronił mą głowę przed palącemi promieniami słońca, co raz musiałem dobywać z kieszeni żakietu chustkę i przecierać nią czoło. Nieoczekiwanie przyszło nam stanąć w Gallbrunn, ponieważ koń zgubił podkowę i trzeba było naleźć kowala. Postój wynagrodził mi jednak z nawiązką kufel chłodnego piwa w gospodzie, tuż obok kuźni. I tak, do Neusiedl dotarliśmy jakoś przed szóstą, a minąwszy wioskę, zajechaliśmy na wysypany białem kamieniem dziedziniec rodzinnego pałacu Löwendorfów, skąd służba od razu zawiodła mnie na tył domostwa, gdzie znajdował się przylegający do jeziora, sporych rozmiarów park.
– A więc jesteś! Nareszcie! Ile to już lat?! – Leopold na mój widok cisnął na ziemię gazetę, zerwał się z wiklinowego fotela, podbiegł ku mnie i zaraz padliśmy sobie w objęcia.
– Jako żywo, zda mi się, iż jeszcze wczora byliśmy studentami – rzekłem klepiąc go po ramieniu.
– Gewiß mein Freund, i mnie się tak zdaje – przyjrzał mi się uważnie i dodał – prawie wcale się nie zmieniłeś. No, może przybyło ci trochę ciała i siwych włosów na skroni.
– A tobie siwizna służy – zaśmiałem się – jesteś teraz jeszcze więcej przystojnem niż naonczas, gdy oglądały się za tobą wszytkie panny.
– Ach, było, minęło – machnął ręką – teraz mam insze rozrywki, choć czasem chciałoby się...
To rzekłszy mrugnął porozumiewawczo okiem i nieznacznem ruchem głowy wskazał na stojącą nieopodal młodziutką i nader nadobną pokojówkę, jednak zaraz dodał:
– Ale chodź, poznasz mą rodzinę.
Podeszliśmy ku brzegowi jeziora. Przy niewielkiem stoliku siedziała małżonka Hrabiego, Teresa Maria Dolores z Valdezów. Całując jej dłoń pomyślałem mimo woli, iż damę tę zdjęto chyba z jakiego płótna pędzla Velázqueza. Podobnież zresztą, licząca sobie może osiem wiosen jej córka, Ana Sofía, do złudzenia przypominała Infantkę Małgorzatę z portretu, którem widział ongi w Hofburgu. Brat dziewczynki, starszy od niej o dwa lata Johann Christian, ani na krok nie rozstawał się z drewnianą szabelką, którą wymachiwał buńczucznie, wołając co raz, że usiecze Napoleona sokoro go jeno gdzie napotka. Hrabinie towarzyszył młody, przystojny człowiek w węgierskiem mundurze. Na mój widok powstał, wyprężył się niczem struna i zaprezentował:
– Pułkownik Istvan Szilágyi, Siódmy Regiment Huzarów.
– Błazen Nadworny, do usług – odpowiedziałem grzecznie, atoli nie zamieniliśmy więcej ni słowa, gdyż mały Johann, uczepiwszy się rękawa jego dolmana, począł nalegać:
– Herr Oberst, Sie haben doch versprochen! Obietnica to obietnica!
I tak oficer, chcąc nie chcąc, musiał oddalić się na stronę, by uczyć chłopca fechtunku, ja zaś, korzystając z jego nieobecności, rzekłem:
– Bardzo młody jak na pułkownika. Musi być wielce utalentowanem, albo też wykazał się nadzwyczajną dzielnością, nieprawdaż?
– To protegowany Księżnej Esterházy – uśmiechnął się Leopold – jej nakładem wystawiono całen regiment.
– Miły chłopiec – dodała Hrabina – choć jego poglądy... nawet mnie zdają się nader konserwatywne, nie mówiąc już o mem małżonku...
W rzeczy samej, pomnę, jako to w czasach naszej młodości przyjaciel mój wygłaszał płomienne mowy w niewielkiej Schlößerstüberl, gdzie chadzaliśmy niekiedy wraz z grupką studentów. Upewniwszy się, iż nie ma wokół szpicli, rozprawialiśmy godzinami o polityce, zaś nasze, i tak już gorące głowy, rozgrzewał krwisty Spätburgunder z doliny Wachau. Leopold, choć z arystokratycznego rodu, nigdy nie krył swych jakobińskich sympatii, a o tem, iż z wiekiem niewiele zmienił poglądy, przyszło mi się przekonać zaraz po wieczerzy.
Temczasem do stoła zasiedliśmy w ośm osób – Hrabiostwo wraz z dziećmi i ich francuską guwernantką, Pułkownik Szilágyi, a także Księżna von Kossowski – wiekowa pruska arystokratka, skoligacona z Löwendorfami, która dla podratowania zdrowia miesiąc całen zażywała kąpieli w Baden, zaś teraz postanowiła odwiedzić swych dalekich krewnych. Nie spotkałem jej w parku, a to z uwagi na atak migreny, jakiego doznała zaraz po obiedzie i któren teraz szczęśliwie ustąpił.
Drzwi z obszernej sali jadalnej wiodły wprost na taras, przez co z okien rozciągał się wspaniały widok na jezioro, w którem o tej porze dnia nadzwyczaj malowniczo odbijało się zachodzące słońce. Służba podała eskalopki z delikatnej cielęciny w sosie borowikowem, a do tego pyszne Semmelknödel. Kulinarnej kompozycji dopełnił pochodzący z tutejszych winnic, zaiste wyśmienity Grüner Veltliner. Następnie dzieci udały się na spoczynek, damy zapragnęły zagrać w karty w salonie, my zaś, a więc Leopold, Pułkownik i ja – przeszliśmy do biblioteki, by uciąć sobie pogawędkę przy kawie i koniaku.
– I cóż powiecie, mości panowie, na klęskę pod Wagram? – spytałem.
– Rzecz prosta – odparł Pułkownik – trzeba co rychlej zebrać armię i uderzyć, najlepiej gdzie w Czechach lub na Morawach.
– Chyba że Napoleon uderzy pierwszy – rzekł Leopold zapalając cygaro – uderzy i odbierze Austrii Węgry tak, jak odebrał północ Italii.
– To niepodobna! – obruszył się młodzieniec – Węgrzy, choćby nie wiem co, pozostaną wierni tronowi Habsburgów i świętej religii katolickiej. Francuz pod przykrywką postępu niesie bezbożność jeno i zepsucie.
– Wojny rozpoczynają się i kończą, przyjacielu – Leopold przyglądał się trzymanemu w dłoni kieliszkowi z koniakiem – sojusze się odmieniają, lecz idee są trwalsze i potężniejsze od tych, co je niosą na sztandarach. Kaiser Joseph, świeć Panie nad jego duszą, bez nijakiego przymusu usilnie reformował nasz kraj, czyniąc go światłem i nowoczesnem. Wielka szkoda, iż jego brat cofnął Monarchię w mroki średniowiecza i że miłościwie nam panujący Kaiser Franz nie czyni nic, by ją z nich wydobyć.
– Trudno się z tobą nie zgodzić – rzekłem – jak tak dalej pójdzie, Wiedeń stanie się niebawem pośmiewiskiem Europy.
– A ja nie zgadzam się ani trochę! – odparł stanowczo Pułkownik Szilágyi strzepując popiół do popielniczki – Jakiż na ten przykład pożytek z kształcenia włościan? Czyliż będą przez to więcej miłować Cesarza? Czy od nauki staną się bardziej powolni panom? I w ogóle, po co było znosić poddaństwo? Naturalny porządek rzeczy został ustanowiony przez Boga i zgodnie z tem porządkiem prawem szlachcica jest wybatożyć chłopa tak, jak i prawem chłopa jest sprać swą babę, wytrzaskać po gębie dzieciska, albo skopać psa. Jakże wyglądałby świat, gdyby w imię jakich reform, albo przyniesionych z Francji idei prawa te odebrać?
– Cóż, kto wie, jakby wyglądał? – zastanowiłem się.
Leopold milczał nadal wpatrując się w swój koniak
– I jeszcze powiem waszmości – Szilágyi zwrócił się bezpośrednio do mnie – że nie uważam Budapesztu za żadne pośmiewisko. Przyznaj waść, że i wy sami chcielibyście mieć Budapeszt u siebie!
Następnego dnia, koło południa, postanowiliśmy wszytcy zażyć kąpieli. Neusiedler See, jako wiadomem jest, należy do nader płytkich – głębokość jego nie przekracza na ogół dwóch łokci, więc woda żadną miarą nie może zakryć dorosłego człowieka. Można więc, choćby i nie umiejąc pływać, wybrać się tu na daleki spacer. Tak właśnie uczynił imć Szilágyi, oświadczając, że pragnie rozejrzeć się po okolicy stojąc na samem środku jeziora. My wszytcy brodziliśmy bliżej brzegu, guwernantka zaś pilnowała, by dzieci nie oddalały się odeń więcej niż na jakie dwadzieścia kroków. Stojąc po pas w wodzie, spoglądałem z zainteresowaniem ku zachodowi, w stronę Alp, gdzie na bezchmurnem do tej pory niebie poczęły pojawiać się białe obłoki. Patrzałem, jak robiły się coraz większe i coraz wyższe, przybliżając się ku nam w szybkiem tempie. Jeszcze chwila, a zerwał się porywisty wiatr. Widząc, co się święci, wróciłem co rychlej do brzegu, a gdym wychodził z wody, dobiegł mnie pierwszy pomruk burzy. Pośpieszyłem ku pałacowi, a na schodach tarasu, dopędził mnie Leopold. Za chwilę nieopodal uderzył grom i lunął rzęsisty deszcz. Damy oraz dzieci szczęśliwie były już w środku, brakowało jeno Pułkownika. Nie zjawił się na obiedzie, nie zasiadł też z nami do wieczerzy. Jego ciało odnaleziono dopiero na trzeci dzień, w trzcinach, w pobliżu Rust.
– Das ist ja alles so traurig – westchnęła Księżna von Kossowski – taki młody chłopiec! Ale swoją drogą, jak to możliwe, żeby utopić się w płytkiej wodzie?
– To się tutaj zdarza, niestety – objaśnił Leopold – ostrzegałem Pułkownika, lecz nie chciał słuchać. Jezioro jest długie i wąskie, więc skoro przyjdzie silny wiatr, robi się wysoka fala i jeśli kto beztrosko zapuści się na środek, a nie umie pływać, nie ma wielkich szans, by ujść z życiem. Burza nadeszła nagle, nie zdążył wrócić.
– Świeć Panie nad jego duszą – rzekła cicho Hrabina, żegnając się przy tem nabożnie.
Cóż, jeśli by w tej historii szukać jakiego morału, to chyba jeno takiego, że nawet płytka i spokojna woda może stać się niebezpieczna, gdy zrywa się wicher, a wówczas niech strzegą się ci, co nazbyt pewni siebie, wodę takową ważą sobie lekce. Z całą pewnością do nich nie należy