Błazen Nadworny - O błaźnie tułaczu

Spisano dnia 20 września A.D. 2020

O Błaźnie tułaczu


     I znów czekać mi przyszło okazji, by list ten bezpiecznie Wam posłać, tak iżby Francuz nie wywiedział się o mnie czego, co by mi zgubę przynieść mogło. A powodów do obaw mam aż nadto, albowiem skorom jeno przybył do Lucerny, jeszcze w ten sam dzień wielce niebezpieczna zaiste spotkała mnie przygoda.

     Oto przeprawiając się na drugą stronę jeziora mostem Kapellbrücke i podziwiając przy tej okazji one malowidła u jego krokwi, napotkałem wpół drogi, wedle baszty, człeka niemłodego już, we francuskiem, oficerskiem mundurze, któren jako i ja zadzierał ku górze głowę. Mimo to, twarz jego dziwnie znajomą mi się zdała. On takoż przyglądnął mi się nieco uważniej, tak jakoby i mnie gdzie wcześniej widzieć musiał, jednakoż poszedł dalej. Dopiero przy wieczerzy, którą pożywałem wraz z przyjacielem mem, Ursem Schwäzli, w gospodzie "Zum Hirsch", wypite wino rozjaśniło mój umysł: nie inaczej, jeno musiał to być ów Kawaler de Levoncourt, z którem miałem w czasach młodości, w Paryżu, sprawę honorową! A wszytko z powodu pewnej dzierlatki, bestyjki nadzwyczaj nadobnej, o cerze śniadej, kruczoczarnych włosach i oczach niczem dwa węgle... Atoli to już całkiem insza historia. Wracając jednakoż do samego pojedynku, rzeczony młodzieniec okazał się szermierzem mało wprawnem i na dobitkę pechowem wielce. Oto bowiem, gdy właśnie składał się do straszliwego pchnięcia Neversa, wdepnął w końskie łajno i pośliznąwszy się upadł, wykonując przy tem półobrót w sposób tak niefortunny, iż pośladkiem zaczepił o ostrze mej szpady, skierowanej akurat ku ziemi. Jako że walczyliśmy do pierwszej krwi, owo przypadkowe draśnięcie zakończyło nasze zmagania. Adwersarz mój niewiele mógł już uczynić owego poranka, lecz zwiedziałem się później, że złorzeczył mi okrutnie, gdy sekundanci odprowadzali go do powozu, zaś opuszczając Lasek de Boulogne, poprzysiągł zemstę. Bóg mi świadkiem, żem ani myślał tak go upokorzyć i że wszytko to wydarzyło się za sprawą zrządzenia losu jeno.

     Los jednakoż bywa przewrotnem, albowiem za inszem jego zrządzeniem de Levoncourt nalazł się teraz w Lucernie i mogłem śmiało przypuścić, iż prędzej, czy później, jemu takoż przy winie przypomni się, skąd mnie zna. A wtedy... Nie, żadną miarą nie mogłem tu dłużej pozostać.

     – Skoro tak się rzeczy mają – rzekł Urs wysłuchawszy mej opowieści – żadne miasto, ni żadna wioska tu, w kantonach leśnych, nie jest dla ciebie bezpieczną. Musisz co rychlej ruszyć w góry, by tam skryć się na czas jakiś, aż przestaną cię szukać i niebezpieczeństwo minie. Chętnie dopomogę ci w tem przedsięwzięciu.

     I tak kroczę oto teraz wzwyż po lodowcu Rodanu, a przede mną mój przewodnik, wieśniak nazwiskiem Fahner, któren właśnie zaczął śpiewać jakąś pieśń. Niewiele pojmuję z tego dialektu, lecz wyłapałem kilka słów, jak: frei, Land, Schwyzer. Zapewne więc dumny być musi ze swego kraju i przepełnia go pragnienie wolności. Teraz zamilkł i począł rąbać stopnie w zlodowaciałem śniegu, albowiem stromizna stała się jakby większa.

     Ruszyliśmy o świcie i początkowo, od Realp, szliśmy wzdłuż rzeki Reuss, dnem szerokiej doliny, której wysokie, kamieniste zbocza pokrywała zrudziała trawa. Od czasu do czasu mijaliśmy żleby, któremi niekiedy spadały rwące potoki, z hukiem rozbryzgując się o skały spienionemi kaskadami. Potem ścieżka nasza poczęła piąć się w górę, ja zaś z obawą spoglądałem wzwyż, mniemając, iż tam, wysoko, dostrzegam przecie cel naszej wędrówki. Jakże męcząca będzie ta eskapada – myślałem wówczas, nie przeczuwając ani trochę, co mnie naprawdę czeka. Myliłem się więc srodze, albowiem skoro jeno w mozole dotarliśmy do miejsca, które z dołu zdawało mi się przełęczą, obaczyłem, iż ścieżka, choć nieco łagodniej, to przecie wzdłuż zbocza ciągnie się dalej i dalej przed siebie. Szliśmy więc wznosząc się coraz wyżej, a oczom mem ukazywały się teraz widoki zapierające dech w piersiach: jak okiem sięgnąć we wszytkie strony, sterczące na tysiące stóp wzwyż, okryte śniegiem szczyty, wyłaniające się z morza chmur, niczem białe rafy z morskiej toni.

     – Furkapass – rzekł Fahner, skoro w końcu stanęliśmy na przełęczy. W ciszy słychać było jeno dalekie dzwonki krów, pasących się gdzieś na zboczach. Przed nami, po lewej piętrzyła się potężna ściana błękitnego lodu i zdawać by się mogło, iż wyrąbała ją z jakiej gigantycznej przerębli monstrualna dłoń olbrzyma. Niżej śnieg mieszał się ze skalnemi okruchami, brukającemi ziemską pospolitością jego przeczystą biel, a spod owego jęzora sączyła się strużka wody, która opadała niżej i niżej, aż ku dnu doliny, wchłaniając w siebie po drodze inne strużki i wijąc aż po horyzont srebrzystą nitką, zwaną Rodanem.

     A teraz idziemy dalej, skrajem lodowca, ale wciąż wzwyż. Niekiedy pomagam sobie dłońmi, kalecząc je o ostre bryłki zlodowaciałego śniegu i ostawiam za sobą na niem ślady krwi.

     – Dort ist die Hütte, hinter dem Gletscher – wskazuje w końcu Fahner na niewielki szałas na piargach, po drugiej stronie lodowca. Mówi z osobliwem akcentem i miast s wymawia sz, jak zresztą wszytcy Szwajcarzy. Przywykłem już do tego, choć wciąż słabo go rozumiem, a niektórych słów, co jeno brzmią z niemiecka, nie pojmuję ni w ząb. Może jednak nauczę się tego dialektu, przebywając na wygnaniu wraz z tutejszemi pasterzami? Jak długo? Bóg to jeden wie...

     Wreszcie jesteśmy na miejscu, a ja pośpiesznie kreślę do Was te słowa, albowiem nazajutrz o świcie Fahner rusza do Guttanen w dolinie Hasli, tej którą toczy swe wody Aar i którą zamyka przełęcz Grimsel. On to zabierze z sobą mój list i odda pewnemu człowiekowi, a ten z kolei ma powieźć go przez Interlaken aż do Berna i znów przekazać komu inszemu i tak dalej i dalej...

     Na koniec raz jeszcze wychodzę przed szałas i korzystając z ostatnich poblasków zachodzącego słońca spoglądam pierwej ku północy, na potężny, wznoszący się w dali dumnie i groźnie masyw Sustenhorn, a potem znów ku południowi, w dół, w dolinę Rodanu, co wydaje się stąd tak śmiesznie mała. Myślę o żyjących w niej ludziach, o ich drobnych radościach i troskach, o targających niemi namiętnościach i o kłótniach, swarach, nienawiściach i podłościach, mniejszych jeszcze i jeszcze śmieszniejszych od tej doliny.

     A potem myśl ma wędruje ku Ojczyźnie, z której wciąż jakże osobliwe dochodzą mnie wieści. Co zastanę, gdy tam powrócę? Gdy po długiej tułaczce znów zjawię się na królewskiem dworze? Czyli przyjmą mnie z otwartemi ramionami, czy też może precz przepędzą lub, co gorsza, wydadzą katu? Każą odrąbać mi głowę? Tego właśnie najwięcej lęka się teraz


Wasz
Błazen Nadworny


 
 

Częstuję Was ciasteczkami (po nowemu cookies). Bez obaw, nie są zatrute! Zostając u mnie godzicie się je pałaszować, choć przecie zawżdy wydalić je możecie ze swych przeglądarek. Ja sam wolę dziczyznę i czerwone wino, wszakże wiedząc ile już u mnie ciasteczek zjedzono, łacno poznać mogę, ilu miałem gości.