Dziadek do orzechów
Nie pisałem do Was ostatnio przez czyste lenistwo jeno, choć po prawdzie i nie bardzo było o czem pisać w ów świąteczny czas, któren upłynął mi głównie na jedzeniu, piciu i popuszczaniu pasa. Może kto z Was pomni jeszcze, jakom to po srogiej pokucie odbytej w Opactwie Sanctissimi Redemptoris, przepędził Wielkanoc we dworze Damazego Hrabiego Kociubińskiego, druha mego serdecznego i towarzysza zabaw dziecięcych. Naonczas Opatrzność jeno sprawiła, żeśmy się spotkali, teraz zaś po prostu spakowałem manatki i udałem się wprost do Kociubisk, by tamże przepędzić całe Boże Narodzenie, aż do Trzech Króli. Choćbym i chciał, pewno bym się nie wymówił, tak mnie Damazy zapraszał i listami przynaglał, atoli prawdę rzekłszy, wymawiać się wcalem nie miał zamiaru.
Droga była daleka, wiodła pierwej przez białą, jak okiem sięgnąć, śniegiem pokrytą równinę, potem zaś przez wzgórza i gęsty, świerkowy las. Parę razy stawaliśmy na popas i odpoczynek. Sanie me znaczyły teraz głębokie ślady w świeżem puchu, zaś woźnica na koźle co raz popędzał konie, strzelając ogniście z bata – i nie dziwota, bo gdzieś z oddali dochodziło przeciągłe wycie wilków. Miesiąc w pełni rozświetlał nam drogę, a przy rozgwieżdżonem niebie mróz ściął siarczysty okrutnie, więc opatulony we dwa koce drżałem z zimna, nie mogąc doczekać się kresu podróży.
Była już niemal północ, gdy wreszcie dotarliśmy do wioski, a potem, minąwszy ją, wspięli się na pagórek, gdzie otoczony bezlistnemi topolami stał dwór i koniec końców zajechaliśmy przed ganek.
– A toś zmitrężył, Błazenku! – wykrzyknął na mój widok Damazy, skoro jeno lokaj otworzył mi drzwi – Prawiem nadzieję postradał!
Stał w sieni, odziany w nocną koszulę, w szlafmycy i z lichtarzem w dłoni, ja zaś w kożuchu jeszcze i tak padliśmy sobie w ramiona.
– No, już niemal spać się kładłem, kiedym posłyszał dzwonki sań, musi na kość przemarzłeś! Hej tam, jeden z drugiem! – zawołał w stronę kuchni – Zagrzać mi tu migiem miodu, a węgli nasypać do szkandeli i włożyć w pościel dla jaśniepana!
Siedzieliśmy jeszcze jaką godzinę, ale, przyznam szczerze, trudy podróży i garniec miodu sprawiły, iż mimo najszczerszych chęci do kontynuowania pogawędki, poczułem senność tak srogą, iż oczy poczęły mi się same zamykać.
– No, kładź się! Zdążymy się jeszcze nagadać – rzekł w końcu widząc to Damazy, ja zaś skwapliwie wypełniłem rozkaz.
Następnego dnia była Wigilia. Obyczajem, któren przywędrował do nas z Alzacyji, polecił Hrabia gajowemu ściąć w lesie nadobną jodłę i osadzić w salonie. Do gałązek służba przymocowała świeczki, zaś obie panny Kociubińskie: starsza, Amelia i młodsza, Klara, wzięły się za szykowanie ozdób ze słomy, nici, bibułek, guzików, kolorowych wstążek i czego tam jeszcze. Spod ich zgrabnych palców, jedna po drugiej wychodziły lalki, koniki, pajacyki, aniołki, tudzież insze cudeńka, a wszytko to ku uciesze małego Fryderyka, najmłodszego z rodzeństwa, któren nader uważnie przyglądał się poczynaniom sióstr i nawet od czasu do czasu probował im pomagać. Na koniec na choince powieszono kolorowe cukierki, jabłka, suszone śliwki, orzechy oraz papierowe łańcuchy, klejone w czas adwentu, w długie zimowe wieczory. Wreszcie, gdy na niebie zajaśniała pierwsza gwiazda, Hrabina zapaliła świeczki i wszyscy zasiedliśmy do wieczerzy.
Po spożyciu dwunastego dania przyszedł czas na kolędy i prezenty. Dziewczęta dostały zapakowane w wielkie pudła, piękne koronkowe suknie z kokardami: Amelia barwy różu, Klara zaś – seledynu. Podobnych rozmiarów pudło otrzymał również Fryderyk, jednakże tak ciężkie, że prawie nie mógł go unieść, a gdy otworzył wieko, aż oniemiał z zachwytu: w pudle stał pod bronią regiment małych żołnierzyków, które – jak mi powiedziano – odlał parę dni wcześniej z ołowiu stary lokaj, Maciej, który ongi sam służył u fizyljerów, a foremki sprowadzono z Wiednia. Żołnierzom towarzyszyła ołowiana armata na dwóch kołach, wcale pokaźnych rozmiarów.
Pod choinką leżało jeszcze jedno, małe pudełko, a w niem drewniana figurka – dziadek do łupania orzechów pod postacią huzara w szkarłatnem mundurze. Wykonano go jednakoż niezbyt zgrabnie, albowiem raz dwa się popsuł i trzeba było przynieść z kuchni zwyczajny młotek. Mimo to dziadek dziwnie przypadł do gustu Klarze, która nie dała go wyrzucić, jeno niczem ukochanego, z czułością wzięła w ramiona i już przez całen wieczór nie wypuszczała z rąk.
I znów nie zdołaliśmy się z Damazym nagadać do syta, bo nadeszła północ i czas było wsiąść do sań i udać się na Pasterkę, zaś po powrocie legliśmy spać.
Sen, którem wyśnił w ową noc, zaiste wielce był osobliwem. Oto bowiem zdało mi się, że to ja jestem owem dziadkiem do orzechów i siedzę wraz z Klarą w wielkiem i pustem salonie, spoglądając na choinkę monstrualnych rozmiarów. Może być, iż tak urosła, może też być, iż jeno zdała mi się przeogromną, jako że sam stałem się małą, drewnianą figurką. I oto zza drzewa poczęły wyłaniać się myszy, a każda z nich takiej postury, jak i ja. Jedne wspinały się na jodłę, by ile popadnie, kraść jabłka, orzechy i kolorowe cukierki, insze znów jęły dla rozrywki strącać słomiane zabawki i podgryzać pień drzewa. Krzyknąłem na ołowianych żołnierzyków, atoli jakoś mało rwali się do walki, a już rozpierzchli całkiem, gdy przybył we własnej osobie sam Mysi Król.
Zaiste, można się było zlęknąć na widok tego stwora – miał trzy głowy: ta pośrodku z twarzą okrągłą i wyrazem zaciętości w oczach, ta z prawej w binoklach na nosie, zdawała się nader złośliwą, ta z lewej wreszcie, wyrażała troskę jakowąś lub ból, lecz przecie ponad wszelką miarę przepełniony fałszem. Środkowa głowa rozkazywała pozostałem, jej też ślepo posłuszne były wszytkie myszy. Poczęły one okrążać mnie, tudzież pobladłą z przerażenia Klarę i otaczać nas oboje coraz ciaśniejszem pierścieniem. Zaprawdę było już z nami krucho, gdy oto spostrzegłem tuż obok armatę.
– Strzelaj, strzelaj co rychlej! – szepnęło dziewczę drżąc ze strachu, lecz ja nie miałem przecie ni kul ni prochu.
– Nabij czem bądź! – posłyszałem i nie wiele myśląc, nabiłem armatę tem, co błazen zawżdy ma pod ręką – śmiechem. Skierowałem lufę ku Mysiemu Królowi i wypaliłem.
Szczęście nas nie opuściło. Jak raz, rozległ się chichot tak potężny i szyderczy zarazem, że królewskie głowy odpadły od tułowia i złorzecząc, potoczyły się każda w swoją stronę. Na ten widok myszy wzięły nogi za pas i raz na zawsze znikły gdzieś w swoich dziurach.
– Victoria! – zawołała uradowana Klara.
– Victoria! – wykrzyknąłem i ja, po czem dodałem – Każda władza najwięcej lęka się śmiechu!
Coż, szkoda iż w tej właśnie chwili skończył się mój sen. Obudziłem się wesół i smutny zarazem. Szkoda, bom nie zdążył przemienić się w pięknego i młodego księcia i udać wraz z dziewczęciem w podróż do Krainy Słodyczy. Szkoda... Z drugiej jednak strony sami przyznacie, że przecie wcale zmyślnie rozprawił się z myszami