De diversitate albo o odmienności
A zatem na powrót nalazłem się w Rzymie. Skoro zaraza dała, koniec końców, za wygraną, nie mogłem przecie dłużej już nadużywać gościnności Hrabiostwa Prazzich, a i tęsknić coraz więcej począłem za Krajem, Zamkiem, kompanami, za komnatą mą wreszcie i za mem poććiwem Wojciechem. Pożegnałem się więc, obiecując solennie, iż następną wiosną, jeśli Bóg da, a Miłościwy Pan przyzwoli, zjadę znów do Scafati. Wyściskałem się z Hrabią, ucałowałem dłoń Hrabinie, zaś Bianca... – w jej ślicznych oczętach dostrzegłem łzę, choć może mi się jeno zdało.
W Rzymie stanąłem, rzecz jasna, u Czcigodnego Carlo Prazzi, któremu przywiozłem zresztą list od brata. Nie byłem jednak, jak się pokazało, jedynem jego gościem, albowiem dzień przede mną przybył z Lombardii inszy znajomek Kanonika, człek zacny i wielce uczony, profesor uniwersytetu w Pawii, a przy tem tercjarz franciszkański, imć Alessandro Volta, którego, w uznaniu zasług dla historii naturalnej, Cesarz Francuzów uczynił niedawno hrabią i senatorem Królestwa Italii.
Profesor nadzwyczaj interesująco rozprawiał przy wieczerzy o swych odkryciach, o tem jak z dwóch blaszek z miedzi i cynku, unurzanych w osolonej wodzie, tworzy się siła galwaniczna, a skoro wiele takowych naczyń umiejętnie ze sobą złączyć, powstać może ogień elektryczny, podobny piorunowi. Nie do wiary! Zaciekawił mnie tak bardzo, żem następnego dnia namówił go, by na Sapienzę, gdzie miał wygłosić wykład, udał się pieszo, w mem towarzystwie. I tak ruszyliśmy od Santa Maria Maggiore w stronę Piazza Venezia, rozprawiając o filozofii, historii naturalnej, ale też o religii i o tem, jak mają się one do siebie. A dysputa zajęła nas do tego stopnia, iż miast skręcić w prawo, ku Panteonowi, odbiliśmy niechcący nieco w lewo i niespodziewanie naleźliśmy się na Campo de' Fiori, pośród kolorowych straganów, przekupniów wszelkiej maści, pośród wielkich koszy, pełnych oliwek i cytryn.
– Musimy zawrócić – rzekł Profesor – ale skoro już przybyliśmy w to miejsce, a czas nie nagli, usiądźmy gdzie i napijmy się kawy.
Tak też uczyniliśmy. Zielona markiza osłaniała nas przed dokuczliwemi promieniami słońca, my zaś mogliśmy kontynuować rozmowę wpatrując się w różnobarwny tłum.
– I pomysleć, że ten, jakże przyjemny plac, świadkiem bywał ongi ponurych egzekucyj – wtrącił ni stąd ni zowąd Profesor – spalono tu początkiem siedemnastego stulecia pewnego filozofa imieniem Giordano Bruno.
– Cóż takiego uczynił? – spytałem.
– Co uczynił? Odważył się myśleć. Oskarżono go o herezję, jak, nie przymierzając, mnie, choć przecie jestem człekiem wcale religijnem. Szczęśliwie, żyjemy dziś w bardziej oświeconych czasach.
– Przeczył istnieniu Boga?
– Ma no! Był nawet doktorem teologii. Uważał jeno jak Kopernik i Galileusz, że Ziemia się obraca, że nie leży pośrodku Universum, zaś gwiazdy to słońca, co świecą inszem niż nasz światom, w których żyją pewno podobne nam, albo i od nas odmienne, rozumne istoty.
– Jestże to możliwe? – zdumiałem się – W rzeczy samej koncepcja takowa zda się być niezgodna z nauką Kościoła.
– Zaiste – odparł Profesor – jednakoż przecie nie z wiarą samą w sobie, a już na pewno nie z moją. A skoro by i nawet sprzeczna być miała, czyż dla tej jeno przyczyny warto kogo życia pozbawiać?
– Ani trochę Professore! Ludziom, jako też ich przekonaniom należy się szacunek, choć – zastanowiłem się – w kraju mem, po prawdzie, cokolwiek inaczej zapatrują się na tę kwestię. Jednakoż ad rem, czyli zaprawdę tak być może, że gdzie pod gwiazdami mieszkają ludzie tacy, jako i my? Na myśl by mi to nigdy nie przyszło!
– Kto wie... – zastanowił się gładząc dłonią swe siwe włosy – skoro mieszkańcy Afryki skórę mają czarną, Nowego Świata zaś czerwoną, może ich ciała są barwy zielonej? Może odżywiają się niczem rośliny? Może jednak przy tem jako i my myślą i czują, może kochają jako i my, choć przecie inaczej?
– Znaczyłoby to – rzekłem cicho – że i oni mają nieśmiertelną duszę, że zasłużyli na zbawienie, że wcale nie są od nas gorsi i... że są naszemi braćmi, gdzieś daleko w tem wielkiem Wszechświecie.
– Tak... – Profesor skinął głową, po czem z kieszeni kamizelki dobył swój srebrny zegarek i spojrzawszy nań rzekł – No, czas już na nas!
Wstaliśmy od stolika i ruszyliśmy w stronę Palazzo della Sapienza. Dłuższą chwilę szliśmy w milczeniu, jakoby ważąc w myślach sens słów, które właśnie padły i dopiero gdy dotarliśmy do Piazza Navona, postanowiłem owo milczenie przerwać:
– Cóż, Universum pełne być musi odmienności, skoro tyle jej nawet na naszej małej planecie. Czyż jednak gotowi jesteśmy ją przyjąć? Czy się z nią godzimy? Czyli w głębi duszy nie pragniemy, by wszytcy byli jednacy?
– Odmienność, Giulare, jest bogactwem świata – odparł Profesor – za jakie sto, może dwieście lat ludzie w końcu to pojmą.
– Oby tak się stało! Choć lękam się, iż nawet wówczas najdą się inkwizytorzy, co walczyć będą gotowi z każdą odmiennością – westchnął