Błazen Nadworny - Conclave

Spisano dnia 5 kwietnia A.D. 2019

Conclave


     List ten posyłam przez kupca handlującego brokatem, imieniem Paolo Merchante, nader zacnego człeka, któren nie bacząc na niebezpieczeństwo, z towarami swemi jeszcze dziś wyruszyć chce w drogę. Da Bóg, żyw i w dobrem zdrowiu do Was przybędzie, a wieści me przywiezie.

     Ja zaś piszę z Rzymu, gdziem trafił niestety w mało szczęśliwych okolicznościach. Jak może kto z Was pomni, schroniłem się był przed zarazą nieopodal miasteczka Rapolano, wedle Sieny, u wód siarkowych, w nadziei, iż przed morowem powietrzem chronią one niczem tarcza rycerza przed wrażemi ciosy. Jakżem srodze się jednak omylił! Tarcza okazała się ledwie przerdzewiałem durszlakiem! Wracałem oto bowiem pewnego popołudnia z przechadzki do willi onej, gdziem zamieszkał wraz z dziesiątką Florentyńczyków i każdego dnia w ukontentowaniu słuchał ich opowieści, gdy oto ujrzałem, jako naprzeciw mnie biegnie poćciwy Parmeno, sługa Panicza Dionea, i jako przerażenie maluje się na jego twarzy.

     – Zawróć swe kroki, panie! – zawołał – Tam już zaraza! Na nic siarka! Uchodź co rychlej na południe! Powiadają, iż pomór od północy idzie!

     I tak, nie pożegnawszy się nawet z nowemi przyjaciółmi, ruszyłem w drogę. Na trzeci dzień marszu, nocując we wioskach u dobrych ludzi, dotarłem do Viterbo, zaś po dwóch kolejnych dniach postawiłem swe stopy na Campo de' Fiori w Rzymie. Tu życie wciąż toczyło się normalnie, było ludno i gwarno, wszędy stały kosze oliwek i cytryn, przekupnie zaś przekrzykiwali się wzajem, zachwalając wniebogłosy swój towar. Musi, zaraza jeszcze nie dotarła do miasta. I może nie dotrze – przyszło mi do głowy – albowiem dominium papieża, nie inaczej, jeno świętem być musi. Lecz z drugiej strony, jeśli przyjdzie tutaj, zadomowi się pewno i w każdem inszem zakątku kraju, a naonczas, kto wie, czy mi się znów poszczęści. Może więc czas czynić pokutę? Tem więcej, że zbliżają się przecie Święta Zmartwychwstania.

     Obaczywszy na rogu kilka dziewek przedajnych, natarczywie nagabujących przechodniów, począłem wątpić w świętość Rzymu i w to, że ochroni mnie on przed śmiertelną chorobą. A zatem pokuta... Tak rozmyślając i błądząc wąskiemi uliczkami, minąłem ruiny starożytnych hal targowych, wzniesionych ongi przez cesarza Trajana i sam nie wiem kiedy, znalazłem się na stopniach Santa Maria Maggiore. Już miałem wejść do kościoła, by uczynić wielkanocną spowiedź, gdy oto za sobą posłyszałem czyjś zdumiony głos:

     – Giullare? 

     Odwróciłem się.

     – O Santa Madonna! Giullare!

     Przede mną stał niewysoki ksiądz słusznej tuszy, o krągłej, rumianej twarzy, bez wątpienia kanonik, jako że sutannę jego zdobiła pelerynka.

     – Nie poznajesz mnie przyjacielu? – uśmiechnął się od ucha do ucha – Carlo, Carlo Prazzi.

     – No przecie! – zawołałem, a w głowie mej rozwarły się jakoweś dawno zapomniane wrota – Ile to już lat?! A więc jednak wybrałeś Kościół?

     Aby zaspokoić Waszą ciekawość, objaśnię, iż podróżując za młodu po Italii, spędziłem czas jakiś w Rzymie, tam zaś zdarzało mi się bywać w pałacu Hrabiego Prazzi, cokolwiek zubożałego arystokraty, którego najmłodszym synem był właśnie Carlo. Naturalną koleją rzeczy przeznaczono go do stanu duchownego.

     – A jakżeby inaczej? – odparł Carlo – Lecz widzę, żeś srodze zdrożony, stań zatem u mnie, odpocznij, a skoro nadejdzie wieczór, uweselim się pospołu przy winie.

     Tak też się stało, więc zażywszy gorącej kąpieli, za którą zaprawdę wielce już byłem stęskniony, siedziałem oto z mem dawnem znajomkiem przy uginającem się od jadła stole. Wykwintność potraw więcej przypominała mi upodobania Francuzów, niźli prostotę kuchni italskiej, którą nota bene nigdy nie pogardzałem. Ale o tem przy inszej okazji. Opowiedziałem pokrótce moją historię, od przybycia do Constantinopolis, poprzez Wenecję i pobyt w Rapolano, aż do długiej, pieszej wędrówki ku Rzymowi.

     – Zasmuciły mnie srodze wieści, jakie przywiozłeś – rzekł sięgając po przepiórkę w pomarańczach, faszerowaną wątróbką z rozmarynem – skoro wszędy zaraza, ciężko będzie urządzić conclave.

     – Conclave? – zdumiałem się – Czyżby Papież...?

     – Ma no! – zaprzeczył pośpiesznie –  Sua Santità czuje się dobrze, ale... jakby to rzec, ma już swoje lata i może w każdej chwili... Mnie zaś powierzono, bym się tem zajął...

     – Byś przygotował conclave?

     – Ecco! Wyjąłeś mi to z ust, przyjacielu – uśmiechnął się szeroko – jeśli wszytko pójdzie sprawnie, otrzymam dobre biskupstwo i kapelusz kardynalski na dodatek. Wina?

     – Nie pogardzę. Grzeczne zaiste.

     – Z Apulii. Mam tam wiejską posiadłość, właśnie przysłali mi kilka beczek.

     – Wracając jednak do conclave – rzekłem – skoro zaraza wciąż jeszcze nie dotarła do Rzymu, czyliż byłoby rozsądnem spraszać tu kardynałów z północnej Italii?

     – Ani trochę – zgodził się ze mną – po cóż nam trupy na ulicach, odór i te wszytkie niedogodności... Ale... Wiem! Uczynim to listownie!

     – Listownie?

     – Certo! Mniej kosztów, zachodu... Czekaj, wydarzył się przecie precedens! Jakie dwa wieki temu!

     – Zaiste?

     – Naturalmente! – jego twarz pojaśniała, wychylił duszkiem puchar wina, po czem rzekł tryumfalnie – Il Papa Alessandro VI.

     – Rodrigo Borgia? – spytałem niepewnie.

     – We własnej osobie – odparł – naonczas takoż panowała zaraza, więc kardynałowie słali listy.

     – I któż odważył się je rozpieczętować, odczytać? Wszak życiem mógł przypłacić takową nieostrożność!

     – Nikt – odrzekł – dla bezpieczeństwa ciśnięto je co rychlej w ogień, papieżem zaś uczyniono Borgię. Dobry był to wybór, Jego Świątobliwość przysłużył się Kościołowi, choć może... nadto faworyzował swych synów.

     Tej nocy długo nie mogłem usnąć. Myśli me, niczem zaklęte, wirowały wokół conclave i Rodrigo Borgii i wokół miasta, co nie tak świętem jest, jak mu się zdaje i nie dość świętem, aby Bóg ocalił je przed morowem powietrzem. Czyliż pośród władających niem najdzie się dziesięciu sprawiedliwych? A potem stanął mi przed oczami człowiek wylękniony, zaszczuty i sponiewierany, ubogi cieśla z miasta Nazaret, wiedziony przed oblicze Prefekta Judei, któren w imieniu możnych tego świata miał go osądzić. W końcu zmęczenie wzięło górę i zmorzył mnie sen.

     Gdy obudziłem się, było po dziesiątej, a słońce stało wysoko. Powiedziano mi, że sługa owego kupca, Paola Merchante, czeka już w sieni, aż zapieczętuję swój list. Nie mając zatem ani chwili więcej, by pisać dalej, życzy Wam na nadchodzące Święta po trzykroć zdrowia i – choćby przez łzy – to jednak radości ze Zmartwychwstania  


Wasz
Błazen Nadworny


 
 

Częstuję Was ciasteczkami (po nowemu cookies). Bez obaw, nie są zatrute! Zostając u mnie godzicie się je pałaszować, choć przecie zawżdy wydalić je możecie ze swych przeglądarek. Ja sam wolę dziczyznę i czerwone wino, wszakże wiedząc ile już u mnie ciasteczek zjedzono, łacno poznać mogę, ilu miałem gości.