Błazen Nadworny - Zemsta albo beczka Amontillado

Spisano dnia 23 czerwca A.D. 2019

Zemsta albo beczka Amontillado


     Pewno zanudziłbym się na śmierć w zamku Kasztelana, gdyby nie wcale wesoła kompanija jego dwóch totumfackich. Owóż ichmoście Dyndalski i Śmigalski wywodzą się z tych rodów, które dawno potraciły majątki, więc jedyne co im pozostało, to klejnot na palcu, karabela przy boku i służba u potężniejszych od siebie panów, nie wspominając, rzecz jasna, o honorze. Zważywszy, że i ja przecie zaliczam się do owego pośledniejszego szlacheckiego sortu, wraz przypadliśmy sobie do gustu i miło spędzaliśmy czas przy winie, rozprawiając o tem i o owem.

     Tak też siedzieliśmy w pewne upalne popołudnie przy kamiennem stole, w ogrodzie na tyłach zamku, racząc się grzecznem węgrzynem i rozkoszując cieniem rzucanem przez rozłożysty dąb.

     – A nieledwie wczora natknąłem się w zamkowych piwnicach na beczkę Amontillado – ozwał się ni stąd ni z owąd Dyndalski.

     – Jakże to być może? – szczerze zdziwił się Śmigalski – I nikt by o niej nie wiedział? Może to zwykłe sherry? Pan Kasztelan sprowadził go trochę przeszłego roku.

     – A jednak to Amontillado – upierał się Dyndalski – lochy zamkowe rozległe, głębokie, pełne zakamarków... Jest jedna, ergo może być i druga, albo nawet trzecia...

     – Ja, gdybym choć jedną napotkał – zaśmiał się Śmigalski – wlałbym w siebie od razu całą, bez wahania. Ale to pewnie sherry...

     – Kiedy mówię, że Amontillado! – upierał się Dyndalski – Nieboszczyk ojciec Pana Kasztelana, świeć Panie nad jego duszą, podróżował wiele po Hiszpanii...

     – Sherry i tyle – machnął ręką Śmigalski.

     – Pozwólcie waszmościowie, że wtrącę się do waszej uczonej dysputy – rzekłem – causa owa zda mi się ze wszech miar godną zbadania, co wszak nie inaczej, jeno poprzez experimentum crucis dokonanem być może. Należy zatem pierwej beczkę odnaleźć, a następnie odszpuntowawszy ją, skosztować zawartości. Tem to sposobem ponad wszelką wątpliwość rozstrzygnie się sporną kwestię. Póki co zaś, in dubio pro reo.

     – Mądrze waść prawisz – zgodził się Dyndalski – zatem ruszajmy!

     A rzekłszy to podniósł się ciężko z ławki, zaczem wstałem takoż i ja, a na końcu Śmigalski, mrucząc pod nosem:

     – In dubio pro reo, akurat... Zwykłe sherry i tyle...

     Szliśmy powoli, lekko chwiejnem krokiem i z niejakiem trudem przyszło nam zejść po prowadzących w dół, krętych schodach o nierównych, kamiennych stopniach. Wnet też ogarnął mnie chłód i owionęła woń wilgoci i pleśni. Każden z nas dzierżył w dłoni latarkę, a migotliwe płomienie świec rzucały na nierówne ściany korytarza rozchybotane cienie naszych postaci.

     – Zaiste chcecie waszmościowie iść dalej? – ozwał się po chwili Śmigalski – wilgoć tu okrutna, musi jesteśmy pod fosą, przeziębim się jeszcze, na sklepieniu coraz więcej saletry...

     – Nie ma inszego sposobu, by rzecz zbadać – odparłem.

     – Niech więc będzie – zgodził się Śmigalski i przyspieszył kroku.

     Mnie temczasem zakręciło się w głowie.

     – Idźcie waszmościowie przodem – rzekłem – ja ździebko odpocznę i dołączę do was niebawem.

     – Jeno nie zgub się acan w tem labiryncie, albowiem skoro przyjdzie nam cię szukać... – nie dokończył Śmigalski i pogroził mi palcem.

     Przestałem może ze dwa pacierze oparty o zimną i nierówną ścianę, a skoro już doszedłem do siebie, ruszyłem za niemi. Nieszczęśliwie, za załomem korytarz rozwidlał się, więc przystanąłem na chwilę, nasłuchując, skąd dochodzi odgłos kroków. Musieli jednakoż odejść już wcale daleko, bo w uszach dźwięczała mi jeno cisza. Nagle posłyszałem atoli szmer jakowyś w korytarzu po prawej, więc, niewiele myśląc, ruszyłem przed siebie i szedłem jakąś chwilę, aż obaczyłem na końcu mur. A zatem źle wybrałem, bo był to ślepy zaułek. Właśnie miałem wracać, jak oto dobiegł mnie słaby głos:

     – Tutaj, panie, tutaj!

     Wszelki duch! – przyszło mi do głowy i przeżegnawszy się już chciałem wziąć nogi za pas, jak oto parę kroków dalej, po lewej, tuż przed ścianą zamykającą korytarz, dostrzegłem żelazną kratę. To stamtąd dochodził głos. Zbliżyłem się i uniosłem latarkę. W celi, na wiechciu słomy, przykuty łańcuchem do muru, siedział w kucki jakiś człek w łachmanach.

     – Ktoś ty? – spytałem.

     – Szlachcic, jako i waszmość – odparł dostrzegłszy zapewne pierścień na mem palcu.

     – Szlachcic? – zdziwiłem się – A możeś ty zwyczajny zbójnik, łotrzyk jakowyś? No? Gadaj zaraz!

     – Klnę się na honor, żem szlachcic! Don Fallentio della Sova, do usług – powstał z trudem i skłonił się niezdarnie, niby to zdejmując z głowy kapelusz.

     – Błazen Nadworny – odparłem – skoro klniesz się waszmość na honor, toś zaiste szlachcic, nazwisko twe brzmi jednakowoż z hiszpańska...

     – Albowiem w rzeczy samej stamtąd ród mój wiodę, choć w kraju waszmości wiele już lat przeżyłem.

     – Pojmuję. Wyjaw mi jednak acan, czemuż to znalazłeś się w tem oto podłem miejscu?

     – Czemu? – usiadł z rezygnacją – niegodziwość ludzka mnie tu przywiodła, niegodziwość i tyle. Wiedz waszmość, żem to ja, nie kto inny, Infanta na tron wyniósł. I jam władzę dał Księciu Regentowi.

     – Być nie może! – zakrzyknąłem – A to niby jakiem sposobem?

     – Jakiem? Zręcznemi intrygami, których wyuczyłem się był ongi na hiszpańskiem dworze.

     – Zaiste?

     – Nie inaczej!

     – Zaprawdę mówi się tu i owdzie, że Infant dzięki intrygom jeno, a Regent simili modo... – rozejrzałem się odruchowo, choć poza nami nie było tu żywej duszy – Lecz przecie skoro by to prawdą było, złotem by chyba obsypano waszeci, miast w lochu więzić!

     – W tem właśnie rzecz cała – westchnął – większy u Księcia lęk przed tem, by jego sprawki na jaw nie wyszły, niźli ku mnie wdzięczność. Na przyobiecane złoto dawnom ręką machnął, do Hiszpanii się udałem, by tam żyć nie wadząc nikomu, a przecie siepaczy swych Książę za mną aż do kraju onego wysłał. Pojmano mnie podstępnie i potajemnie przywieziono tutaj w pustej beczce po Amontillado...

     – Ach tak...

     – Atoli choć zgniję niechybnie w tem lochu, zemsta ma już wkrótce dosięgnie tyrana! Owóż wiedz waść, że jest w Walencji niewiasta, co mnie wyczekuje, a skoro nie wrócę do jesieni, wyjawi światu listy manu propria przez Księcia Regenta skreślone! – zaśmiał się śmiechem szyderczem i potwornem zarazem – Cała Europa prawdę pozna! Na własne oczy ujrzy, jakiem jest on kłamcą, szubrawcem, łotrem, oszustem, nicponiem, łajdakiem...

     – A, tu żeś waść zbłądził! – usłyszałem donośny głos imć Śmigalskiego u początku korytarza i dostrzegłem dwa światła latarek – Wracaj co rychlej! Nic tam po waszeci!

     Skierowałem czem prędzej kroki w ich stronę, lękając się, iż jeszcze podejrzewać zaczną, żem poznał ową straszną tajemnicę.

     – Przysiadłem na chwilę pod ścianą – rzekłem – albowiem znów zakręciło mi się w głowie i oto ujrzałem waszmościów.

     – Masz acan szczęście, żeś dalej nie szedł – odparł Dyndalski – bo, jako się rzekło, tu istny labirynt.

     – A beczka w rzeczy samej po Amontillado – dodał Śmigalski  atoli pusta. Szkoda...

     – Zaiste? Musi ten, kto ją opróżnił, wcale niezłą miał ucztę – skwitował


Wasz
Błazen Nadworny


 
 

Częstuję Was ciasteczkami (po nowemu cookies). Bez obaw, nie są zatrute! Zostając u mnie godzicie się je pałaszować, choć przecie zawżdy wydalić je możecie ze swych przeglądarek. Ja sam wolę dziczyznę i czerwone wino, wszakże wiedząc ile już u mnie ciasteczek zjedzono, łacno poznać mogę, ilu miałem gości.