Błazen Nadworny - W drodze do Canossy

Spisano dnia 17 lutego A.D. 2019

W drodze do Canossy


     Pomnicie jeszcze, com Wam w ostatniem mem liście pisał? O tem jako nas zbóje napadli i skutkiem czego dawna zdrada Pana Szambelana na jaw wyszła? Jam język za zębami trzymał, ale musi stangret ów komu jeszcze rzecz całą wyjawił, bo nazajutrz rankiem wszędy już o niej szeptano. Znać nie w smak to było Księciu Regentowi, albowiem skorośmy w dalszą drogę ruszać mieli, Szambelan gdzieś się osobliwie zapodział. Przyszło mi zatem jechać w karecie samemu, z Hrabianką Camillą jeno, co zresztą nader mnie ucieszyło, albowiem jej uroda, jako też przyrodzony wdzięk nie mają sobie równych na Dworze.

     Akurat gdy woźnica zaciął konie, zadzwoniono na Anioł Pański.

     – Późno dziś ruszamy – rzekłem, by rozpocząć konwersacją – atoli wiadomem jest przecie, że Książę Regent długiem snem nie gardzi.

     – Mhm – przytaknęła Hrabianka, a jej śliczne usteczka ułożyły się nie wiedzieć czemu w podkówkę.

     Aby więc uweselić ją nieco, opowiedziałem dykteryjkę o młynarzowej i kominiarczyku, wcale ucieszną w mojem mniemaniu, jednakoż Hrabianka na moment jeno uśmiechnęła się delikatnie i zaraz potem znów popadła w melancholię. Zamilkłem zatem i czas jakiś jeno turkot kół mącił ciszę, atoli skoro w oczach dziewczęcia dostrzegłem łzy, nie mieszkając spytałem wprost:

     – Cóż ci to, waćpanna?

     – Nic, to nic – zachlipała, ale zaraz dodała – bo Pan Arkadziński rzekł dziś rano, żem ja śmierci dwóch szlachciców winna...

     – Pan Arkadziński? Herbu Muł?

     – Tenże sam... – rozszlochała się na dobre.

     – No nie bucz aśćka – starałem się ją uspokoić – skoro nawet dla twej przyczyny do pojedynku między młodzieńcami przyszło, w którem obaj polegli, to przecie wciąż nie twoja wina!

     Ona jednak zaprzeczyła ruchem głowy, więc pojąłem, iż nie tak się sprawy miały.

     – Dałaśże im waćpanna kosza, a oni od tęsknoty w łeb sobie palnęli?

     – Ani trochę – otarła łzy koronkową chusteczką – jam ich jeno w żartach dublerami przezwała, albowiem zalecając się, o swych urzędach sędziowskich duby smalone bredzić poczęli. A potem im się jakoś pomarło nieborakom, więc Pan Arkadziński rzekł, że to przez moje pogardliwe, a nienawistne słowa i jeszcze, że ich dusze, męki piekielne cierpiące, aż po kres mych dni nachodzić i straszyć mnie będą...

     – Dajże aśćka pokój! – obruszyłem się – I cóż nienawistnego w tem powiedzeniu? To ci wyjawię, że Pan Arkadziński nader brzydko postąpił winę tobie imputując, a i wielce nie po chrześcijańsku się zachował, w zbawienie czyje wątpiąc. Ale skoro kto się mułem pieczętuje, to pewno więcej od chamów, niźli od rycerzy ród swój wiedzie. Zmówże więc na wszelki wypadek litaniją za onych nieszczęśników, a pewną bądź, iż nie za twoją sprawą ów łez padół opuścili i tam gdzie przebywają, ani rusz nachodzić cię myślą.

     – Takoż waszmość mniemasz? – spojrzała na mnie swemi ślicznemi, pełnemi nadziei oczętami.

     – Daję na to me słowo honoru, verbum nobile – oświadczyłem uroczyście i chyba uspokoiłem ją nieco, bo zaraz potem wyjrzała przez okno i zawołała radośnie:

     – Spójrz waćpan, góry wokół! O, jak tu cudownie!

     W rzeczy samej, krajobraz odmienił się nie do poznania. Jechaliśmy teraz wąską doliną, wzdłuż zamarzniętego potoku, któren tu i owdzie, w miejscach niewielkich kaskad tworzył lodowe nawisy i wypiętrzenia, mieniące się niekiedy wszytkiemi barwami tęczy. Śnieg skrzył się i skrzypiał pod kołami, zbocza wąwozu porastały wysmukłe świerki, okryte białą pierzynką, zasię u samej góry sterczały gdzieniegdzie nagie skały, dumnie wznosząc czoła ku szafirowemu niebu. Droga pięła się lekko pod górę, więc kareta jechała wolniej, tem bardziej, że skrzynia z książęcem złotem ważyła swoje. Słońce temczasem skryło się za chmurami, które, jak to w górach bywa, pojawiły się nagle a niespodzianie i przyjazny dotąd krajobraz przybrał nowy, jakoby groźny i surowy wygląd. Hrabianka na powrót posmutniała.

     – Lękam się – rzekła – że znów mogą nas napaść zbójnicy. Musi, pełno jaskiń wszędy i ani chybi kryją się po nich. Szkoda, że nie ma tu Pana Szambelana. Ale waćpan mnie obronisz, prawda?

     – No przecie – odchrząknąłem trochę bez przekonania i położyłem dłoń na karabeli, by przydać mocy mem słowom – atoli teraz nie dwóch, jeno aż czterech zbrojnych nas osłania. Co więcej, krainą tą żelazną ręką włada Pan Instygator Wielki Koronny...

     – O tak! – ożywiła się panna – Słyszałam, iż nader srogie kary obmyśla. Skoro zbója jakiego złapią, to nie dość, że go na haku za żebro obwieszą, jeszcze wioskę, w której się rodził z dymem puszczą. A jeśli okrucieństwem ponad miarę się wsławił, to i dwie, albo nawet trzy okoliczne.

     – W rzeczy samej – odparłem – lex takową ustanowił, chociam po prawdzie nie słyszał, by do dziś dnia jakiego łotra pojmać się Panu Żebrowiczowi udało.

     Stanęliśmy na przełęczy i oto oczom naszem ukazał się nowy, zapierający dech w piersiach widok – za pasmem niższych, porośniętych lasami gór, na horyzoncie, ode wschodu aż po zachód ciągnęła się wyniosła, biała, postrzępiona grań. Biło od niej potęgą jakowąś i grozą, tem więcej, że ponad wysokiemi turniami kotłowały się skłębione chmury, a gdzieniegdzie, niczem morskie fale, przewalały na drugą stronę i szarą, spienioną kipielą wlewały w doliny. Patrzyliśmy oboje jak zauroczeni na to piękne i straszne zarazem widowisko.

     Dalej droga opadała dość stromo w dół, więc dla bezpieczeństwa polecono nam wysiąść z powozu i spory kawałek musieliśmy iść wedle niego pieszo. Było to tem więcej uciążliwe, iż akurat poczęło zmierzchać, chmury zakryły całe niebo i nastała zamieć: prószył drobny śnieg, a lodowaty wicher, podnosząc raz po raz w górę białe tumany, bezlitośnie smagał nasze lica.

     – Idziemy jako cesarz Henryk zimą przez Alpy do Canossy – rzekłem, by urozmaicić trochę wędrówkę.

     – Kto? – spytała Hrabianka przekrzykując wichurę.

     – Henryk IV, naonczas król, a później cesarz rzymski narodu niemieckiego. Pokłócił się był z papieżem Grzegorzem VII.

     – A o co poszło?

     – Niby o duchowną inwestyturę.

     – Cóż znaczy?

     – O to, kto będzie biskupów mianować, a mówiąc pokrótce, o władzę.

     – Zwyczajna rzecz.

     – Otóż właśnie. Papież obłożył go ekskomuniką, ergo król posłuch w chrześcijańskiem narodzie do cna utracił i książęta poczęli się przeciw niemu buntować.

     – A dawnoż to było?

     – W roku tysięcznem i siedmdziesiątem szóstem.

     – Stare dzieje... I cóż?

     – Król po długiej podróży stanął przed murami zamku w Canossie i posypawszy głowę popiołem, w pokutnem worku, boso, trzy dni klęczał czekając, aże go papież przed swe oblicze zawezwie i klątwę zdjąć raczy. Co się koniec końców stało.

     – Takie upokorzenie... – westchnęła ma towarzyszka wędrówki, brnąc, jako i ja, w coraz głębszem śniegu.

     Temczasem ścieżka stała się już mniej stroma i pozwolono nam wreszcie wsiąść na powrót do karety, która po owej pieszej eskapadzie zdała się nader ciepłem i przytulnem miejscem.

     – Powiadasz więc waszmość, że papież króla zwyciężył? – spytała Hrabianka otrzepując ze śniegu lisi kołnierz swojego kożuszka.

     – Na czas jakiś jeno, albowiem po latach paru złożył Henryk Grzegorza z papieskiego tronu, zasię sam cesarzem ostał. Potem jednakoż i jego do abdykacji przymuszono. Sic transit gloria mundi...

     – Cóż, smutne – zastanowiła się Hrabianka Camilla – albo i nie... Bo pewno spór ten żadnemu z nich nie wyszedł na dobre. Lecz czy żądza władzy w ogóle komu na dobre wychodzi?

     – No proszę! Chyba masz waćpanna rację – odparłem zaskoczony cokolwiek jej rezolutnością, która przecie nieczęsto idzie w parze z urodą. 

     Droga znów poczęła piąć się wzwyż. Jechaliśmy jeszcze czas jaki dość wolno, ponownie trudząc konie przez ową skrzynię pełną florenów, aż wreszcie zza kolejnego zakrętu wyłonił się cel naszej podróży – wznoszące się dumnie na wzgórzu, zamczysko Pana Żebrowicza, potężne jako i on sam. Ciągnąca przodem kareta Księcia Regenta stanęła już pewno u bram warowni. Oby jeno w czas opuszczono przed nią zwodzony most ponad fosą! Oby, bo z uwagi na swój reumatyzm, ani trochę nie chciałby dla towarzystwa klęczeć boso w śniegu


Wasz
Błazen Nadworny


 
 

Częstuję Was ciasteczkami (po nowemu cookies). Bez obaw, nie są zatrute! Zostając u mnie godzicie się je pałaszować, choć przecie zawżdy wydalić je możecie ze swych przeglądarek. Ja sam wolę dziczyznę i czerwone wino, wszakże wiedząc ile już u mnie ciasteczek zjedzono, łacno poznać mogę, ilu miałem gości.