Uczta
Jesień zbliża się ku nam wielkiemi krokami. Słońce wstaje później i jakoś bardziej leniwie, a przy tem rychlej do snu się kładzie. Dzień dżdżysty nierzadko się trafi, a przy pogodzie nawet żar nie leje się już z nieba i choć w południową godzinę wciąż jeszcze wygrzać można się do syta, to przecie poranki wcale już rześkie, a i wieczory chłodem przejmują. Skoro z okna zamkowego wyjrzeć, nie ku miastu, lecz w przeciwną stronę, dojrzeć można, jako na drugiem brzegu rzeki, niczem zjawy jakoweś, pasma mgieł nad polami się snują, ptactwo zasię wędrowne sejmikować poczyna, by lada dzień w podróż daleką, do ciepłych krain wyruszyć.
Takoż i brać szlachecka do sejmików ziemskich wszędy się szykuje, na których to posłów obrać jej przyjdzie, a w instrukcyje wyposażyć.
– Biada nam – zasępił się wczora przy wieczerzy, albo raczej przy uczcie wystawnej Pan Miecznik – biada nam, jeśli szlachta niesłusznej elekcyjej dokona. Skoro jeno sejm się zbierze, mało, że nas z urzędów złożą, to jeszcze przed trybunały zaciągną. Wszytko, cośmy pro publico bono czynili, wniwecz obrócą, a jeszcze ten i ów gardłem za to zapłaci.
– Nie frasuj się waszmość – pocieszył go Pan Podkanclerzy Błotnicki – hreczkosieje głupi jak tabaka w rogu, więc czemuż by mieli rokoszan posłami uczynić?
– A jednak, skoro by uczynili...
– Banialuki! – machnął ręką posłyszawszy to Pan Trelemorelski – W roztropności swojej i takową, choć nieprawdopodobną, ewentualność mając na względzie, już tam Książę Regent fortel jaki obmyśli.
– Fortel? – szepnąłem do Pana Piwnicznego – Czyliż tak się godzi?
– Pro publico bono – odparł wznosząc oczy ku niebu.
– Amen – przytaknął Pan Śpiżarny.
Atoli nie o owych pogaduszkach przecie chciałem Wam opowiedzieć, do których myśl moję ptactwo wędrowne nieopatrznie przywiodło, jeno o samej uczcie i to nie platońskiej wcale, jeno najprawdziwszej, przez Miłościwego Pana na cześć Księcia Regenta wydanej. A była ci ona zaprawdę niezwyczajna. Oto bowiem najsampierw wniesiono przepiórki grzeczne w delikatnej musztardowej marynacie, z kroplą miodu pieczone i ułożone wykwintnie na pomarańczach, do nich zasię białe, mozelskie wino, które na tę okoliczność wielce umiejętnie dobrał był Pan Piwniczny. Przystawka wprost rozpływała się w ustach. Potem podano polewkę na piwie, okraszoną orzechami, borowikami i twarogiem, a doprawioną tak starannie, że jako żywo, przyznać muszę, żem nigdy jeszcze wyśmienitszej nie jadł.
– Cóż to? – spytałem Pana Śpiżarnego – Azaliż nowego kucharza na Dwór sprowadzono? Zaiste, potrawy warzy niezrównane!
– Pan Stolnik wynalazł go gdzie za granicą – odparł – biegły jest w swej sztuce niespotykanie, choć... pono do słodkości jakoś serca, ni atencji nie ma.
– Poczekajmy zatem do końca uczty i posmakujmy sami – rzekłem.
Niedługo atoli przyszło nam czekać, gdyż miast pieczystego, podano oto na stół suflet czekoladowy.
– Niebywałe! – obruszył się Pan Miecznik – A cóż to za obyczaj?! Jakoweś novum? Moda rodem z Paryża?
Najgorsze jednak nadeszło po chwili, gdy spróbowaliśmy pierwszy kęs: suflet był już całkiem zimny, za to przypalony cokolwiek, nazbyt gęsty i zupełnie bez bakalii – musi zapomniano o nich w roztargnieniu. Spożyliśmy deser volens nolens, aby odmową nie urazić Infanta, ani Księcia Regenta, zaczem Pan Stolnik ogłosił wszem i wobec:
– Mości Państwo, legumina po prawdzie niezbyt udana i wcale nie po naszej myśli, lecz przecie zgotowano nam niespodziankę!
I właśnie w tej chwili służba wniosła tace z sarnim combrem w miodzie i rozmarynie, tudzież prosiętami pieczonemi w jabłkach ze szczyptą jałowca. Do tego zaś przednie Bordeaux barwy krwistego rubinu. I choć zaskoczeni kolejnością potraw, znów poczuliśmy się niczem greccy bogowie ze szczytów Olimpu, raczący się ambrozją, a mało udany deser obrócił się w niwecz i poszedł w zapomnienie.
– Zaiste chytrą sztuczkę wykoncypował Stolnik – rzekł Pan Piwniczny – skoro legumina nie pomyśli jego wyjść mogła, pieczyste na koniec ostawił, hoc modo tryumf kulinarny odnosząc.
– Finis coronat opus – stwierdził Pan Śpiżarny.
– Amen – zgodził się