Szlachetne zdrowie
Ona sławetna eskapada do zimnych i wilgotnych lochów w upalny, letni dzień, ani rusz nie wyszła mi na zdrowie. W rzeczy samej, blisko dwie niedziele przeleżałem w gorączce, a tutejszy medyk, zda się, mniej wprawny w swej sztuce od naszego dobrego doktora Sorpreso, dzień w dzień upuszczał mi krew, tudzież poił miksturami, których wspomnienie samo wciąż jeszcze przyprawia mnie o mdłości. Nie wiem, czy skutkiem owej kuracji, czy też dla jakiej inszej przyczyny, dość, żem koniec końców ozdrowiał.
Wiadomem jest atoli, że skoro morbus minie, słabość w człeku pozostaje jeszcze czas jaki, więc wstawszy dopiero co z łoża, w podróż ruszać, byłoby rzeczą wielce nieroztropną. Powiem nawet, nieroztropną tem więcej, iże we włościach królewskich nikt mnie przecie z utęsknieniem nie czeka. Przepędzam tedy nadal dnie całe w zamku, albo też w ogrodach Pana Kasztelana, racząc się już to lekturą, już czerwonem winem, które na słabość najpierwszem jest wszak medicamentum.
Tak też i wczora, siedząc pod tem samem dębem, co ongi, kurowaliśmy się węgrzynem we trzech, wraz z Panami Dyndlaskim i Śmigalskim, totumfackiemi Kasztelana, gdy oto dał się słyszeć turkot jakowyś okrutny, po czem wzniecając tuman kurzu, zajechał na dziedziniec powóz grzeczny, wcale słusznych rozmiarów. Stangret zeskoczył z kozła, drzwi na ścieżaj rozwarł i oto ukazała się naszem oczom postać koścista, a wysoka, z długiem siwem włosem na skroni. Choć z daleka, poznaliśmy przecie od razu – był to Hrabia Trelemorelski we własnej osobie.
– Gość w dom, Bóg w dom – rzekł Pan Dyndalski – pójdźmy mości panowie, przywitać się wypada. Choć z drugiej strony powiadają, że żaden z niego hrabia...
– To i waszmościom rzecz ta jest wiadomą? – zdziwiłem się.
– Pono chamskiego jest urodzenia – rzucił Pan Śmigalski – psiarzem był ongi u Pana Łowczego, a że ojca rodzonego za jakie tam niby stare sprawki hajdukom wydał, uszlachcił go w nagrodę Książę Regent i jeszcze hrabią uczynił.
– Takem i ja słyszał – potwierdziłem – a ważyć słowa przy niem waszmościom doradzam, boć dowcip jego srodze przytępiony i bywa, że niekiedy co pojmie opacznie. Mówią, iż to dlatego, że za młodu dzień w dzień zakradał się do pałacowej stolarni i gotowany na ogniu klej kostny z lubością w nozdrza wciągał, a to nikomu jeszcze na dobre nie wyszło.
Podnieśliśmy się z kamiennych ławek i ostawiwszy na stole dzban, skierowaliśmy kroki ku dziedzińcowi. Temczasem zaś Pan Trelemorelski, rozejrzawszy się wkoło błędnem wzrokiem i nie doostrzegłszy nas wcale, ćmiąc lulkę, ruszył ku zamkowej sieni.
– Mości hrabio! – zawołał Dynadalski – Powitać waszeci w naszych skromnych progach! Dokądże Bóg prowadzi?
Trelemorelski odwrócił się, spojrzał na nas od niechcenia, po czem rzekł jakoby z obrzydzeniem:
– Sprawę mam do Kasztelana.
– Kiedy wyjechał włości doglądać – odparł Śmigalski kłaniając się w pas – nie wróci dopiero jak pod wieczór.
– Tak? – zdziwił się szczerze Pan Trelemorelski – Zatem poczekam.
– Prosim na pokoje! – Dyndalski wykonał gest ręką, wskazując wiodące na piętro, szerokie, kamienne schody, po czem krzyknął w stronę zamkowych kuchni – Hej tam, jeden z drugiem! Przynieść mi zaraz wina i sprokurować dla gościa jaki poczęstunek!
Po chwili siedzieliśmy już wszyscy w Sali Rycerskiej, za długiem dębowem stołem, czekając aż służba przyniesie nam jadła i napitku. Z wiszących na ścianach portretów spoglądali na nas groźnie kasztelańscy przodkowie, szczególnie zaś, zakuty w srebrzystą zbroję, siwowłosy, krzepki starzec, protoplasta rodu.
Pan Trelemorelski dobył z kieszeni żupana kapciuch z tytoniem, a nabiwszy swą lulkę, wyciągnął dłoń w naszą stronę i spojrzał pytająco. Zaprzeczyliśmy ruchem głowy.
– Dla zdrowia – powiedział – o zdrowie dbać należy.
– Nam prędzej węgrzyn służy za lekarstwo – rzekłem – albo okowita.
– To też – odparł patrząc w powałę – atoli tabacum paląc, zabija się w mig morowe powietrze. Już niebawem Książę Regent nakaże, by żaden szlachcic z lulką się nie rozstawał.
– Ergo, tytoniu rychło w naszem kraju zbraknie... – zastanowił się Dyndalski.
– Moja już w tem głowa, iżby nie zbrakło – odparł Trelemorelski.
– A jakże na to zaradzisz, mości hrabio, jeśli spytać wolno? – zdumiał się Śmigalski.
Temczasem służba wniosła polewkę i przed każdem z nas postawiono talerz.
– Przybyli wczora do Zamku holenderscy kupcy, co każdą ilość machorki zwiozą galeonami z Nowego Świata – odparł Trelemorelski siorbiąc głośno – byleby jeno szlachta ćmić lulki poczęła. Ale na to już ustawę sejmową się obmyśli, raz dwa przegłosuje i Infantowi do podpisu zaniesie. Szable jeno co rychlej zebrać trzeba, nim się wszyscy do dom na kanikułę porozjeżdżają. Tę właśnie sprawę mam do Kasztelana.
– Koncept przedni – rzekłem – ile to zajęcy za jednem wystrzałem! Szlachta zdrowia nabierze, skarbiec od ceł się napełni, a i waszmości pewno co skapnie i od Księcia i od kupców onych...
– A waści cóż do tego?! – obruszył się Hrabia mierząc mnie lodowatem spojrzeniem.
– Ach nie, nic przecie... – zaprzeczył co rychlej i skulił się w sobie niczem pies kijem uderzony