Noblesse oblige
Wiecie jak to jest, poczuć się przegranem? Owóż ja wiem, albowiem przegrał mnie Infant w kości do Pana Kasztelana. Nie na zawsze, rzecz jasna, lecz na dwie niedziele jeno. Było więc tak, iż chocia starał się gospodarz jak potrafił, by nie wygrywać ze swem gościem, to przecie nie oszukiwał, a że ślepy los dziwnie mu sprzyjał, koniec końców Miłościwy Pan bez dukatów ostawszy, mnie kątem oka dojrzał i oczy mu rozbłysły. Kasztelan skrzywił się nieznacznie słysząc, żem oto stawką w grze się ostał, lecz cóż miał czynić? Jeszcze bardziej zaś skrzywił się, skoro znów więcej od Infanta wyrzucił. Król z kolei roześmiał się w głos, zaklaskał w dłonie i grę na tem zakończył.
Następnego ranka Dwór całen w drogę ruszył ku letniej rezydencji, ja zaś, będąc zapłatą, ostałem w kasztelu. Lepsze to przecie, niźli klasztor jak przeszłego roku lub, uchowaj Boże, w Wielki Post! Wieczorem przyjdzie mi pewno ucieszne dykteryjki opowiadać przy wieczerzy, teraz jednakoż, nie mając nic lepszego do roboty, wybrałem się do parku. Był on zresztą wcale pokaźny i na wzór królewskich włości uczyniony, a więc na angielską modłę. Od zamku oddzielała go fosa, wedle której okrutnie roiło się od komarów, więc czem prędzej przebiegłem przez most, odganiając się od nich ile wlezie, albowiem cięły niemiłosiernie. Aż strach pomyśleć, co będzie pod wieczór – przyszło mi do głowy – bez pochodni w dłoni ani rusz! Szczęśliwie dalej nie było grzęzawisk, więc idąc już spokojnem krokiem pośród porozrzucanych jak popadnie rosłych dębów, cieszących oko świeżą zielonością świerków, krępych platanów o srebrzystych pniach, wysmukłych cyprysów, tudzież krzewów jałowca, nalazłem się wreszcie na niewielkiem wzgórku, na którem stała, podparta w krąg ułożoną kolumnadą, wcale grzeczna świątynia Sybilli.
Wszedłszy na schody, przez ciekawość chciałem zajrzeć do wewnątrz, lecz dźwierza były zawarte, więc przysiadłem w cieniu, na kamiennej ławce, by pogrążyć się w lekturze mej ulubionej De bello Gallico, którą zresztą i tak znałem już niemal na pamięć. Otwarłem księgę na chybił trafił i oto oczom mem ukazał się rozdział trzydziesty pierwszy, ten w którem Cezar opisuje skargi starszyzny galijskiej na króla germańskiego Ariowista, zwąc go przy tem nieokrzesanem. Niewiele jednak zdołałem przeczytać, albowiem dobiegł mnie dziecięcy głosik:
– Chodź tu do mnie, pobaw się ze mną!
Podniósłszy wzrok, ujrzałem na skraju polany dwójkę ośmioletnich może dziatek. Dziewczynka zapraszała chłopca do zabawy, on jednakoż odwrócił się ostentacyjnie tyłem, udając, że jej nie słyszy.
– Paniczu Mateuszu – zza drzew wyszła niemłoda już niewiasta, zapewne niania – c'est pas gentil, bardzo nieładnie tak się odnosić do siostry.
– To moja łączka! – chłopczyk tupnął nogą i pokazał na siostrzyczkę – Ona mi ciągle przeszkadza!
– Twoja? – spytała niania akcentując z francuska literę a na końcu – A niby kto ci ją podarował?
– Ksiądz Arcybiskup. I nie podarował, jeno przedał! Za złotego luidora – odparł chłopczyk i uśmiechnął się szelmowsko.
– Mon Dieux! – wykrzyknęła Francuzka – Cóż ty znowu zmyślasz? Tyle razy mówiłam, że kłamać nie wolno...
– A jak będę duży, to ją przedam za sto luidorów, za dwieście, za tysiąc, za milion! – chłopiec przeskakiwał z nogi na nogę.
– Paniczu Mateuszu – głos niani był stanowczy – zachowuj się comme il faut! I proszę natychmiast przeprosić siostrę.
– A wcale że nie! – wykrzyknął chłopiec i pokazawszy język pobiegł na drugi koniec polany.
– Paniczu Mateuszu! – nie posiadając się z oburzenia niania zawołała za niem – Où sont tes manières? Noblesse oblige! Tak robi jakiś... jakiś wiejski cham!
– A ja i tak go lubię – powiedziała dziewczynka, choć w jej głosie brzmiał smutek – i jeszcze będę się z niem bawić...
Odeszli nie spostrzegłszy mnie, ja zaś pogrążyłem się w lekturze i czytałem dalej o tyranii Ariowista, któren ściągając Germanów przez Ren do Galii, zmieniał ów kraj na podobieństwo swego barbarzyńskiego królestwa. Po jakiemś czasie zmorzył mnie sen – wczorajsza uczta była nader wyczerpująca – a obudziwszy się z drzemki, spostrzegłem, iż niebo zasnuły chmury, zasię korony drzew chyliły się co raz i szumiały głośno od porywów wiatru. Zbierało się na burzę, więc pośpiesznie wróciłem do zamku opędzając się przy fosie ze wszytkich sił od bardziej jeszcze natrętnych komarów.
Byle jeno nie napotkać gdzie owego Panicza Mateusza – przyszło mi do głowy – kiedyś już równie niesforne pacholę kopnęło mnie wcale boleśnie, zaczem poczęło krzyczeć, iż to ja je kopię... To pomyślawszy, schylił się odruchowo, by rozetrzeć kostkę