Metamorfozy
Pokuta moja zakończyła się w niedzielny poranek, z chwilą, gdy srebrzysty dźwięk rezurekcyjnych dzwonów przeszył rześkie powietrze, obwieszczając wszem i wobec fakt Zmartwychwstania. Byłem niemal pewien, że po mszy zasiądę w refektarzu do wielkanocnego śniadania i po czterdziestu blisko dniach spędzonych o chlebie jeno i wodzie, wraz ze współbraćmi radować się będę w Panu obfitością stołu. Tak się jednak nie stało. Miast tego zawezwano mnie do Penitencjarza, któren oznajmił mi, że odbywszy zasłużoną karę, winienem oto co rychlej klasztor opuścić. Uczynić to przyjdzie mi zasię pieszo, jako że klacz moję, tudzież zawartość sakiewki, zdecydowano zatrzymać, a to na pokrycie wydatków, których w czas mego tu pobytu przysporzyłem Opactwu. I tak zamieniwszy koniec końców habit na kaftan, stanąłem bez grosza przy duszy przed klasztorną furtą, na samem środku gościńca i nic lepszego wykoncypować nie mogąc, ruszyłem pieszo ku południowi.
Szczęście atoli mnie nie opuściło. Uszedłem może jakie dwie mile, gdy oto wznosząc tuman kurzu, przejechał mimo powóz całkiem słusznych rozmiarów, jednakoż miast podążać dalej, zatrzymał się paręnaście kroków przede mną.
– Wielkie nieba! – posłyszałem – Błazen Nadworny jako żywo!
– Damazy? W tych stronach? Ach, przecież...! – złapałem się za głowę podchodząc bliżej.
Jakże mogłem zapomnieć, że właśnie tu, nieopodal Klasztoru ma swój majątek Damazy Hrabia Kociubiński, towarzysz mych zabaw dziecięcych, o którem zresztą wspominałem wam już ongi!
– No pewnie, że przecież! – zakrzyknął Damazy – Widzisz, my właśnie z rezurekcyji, małżonce mojej i córkom zeszła jeszcze chwila na modlitwie, ale ty? Co ty tu porabiasz?
I tak, przywitawszy się z całem towarzystwem i skomplementowawszy urodę pań – a córkom Hrabiego zaiste jej nie zbrakło – przedstawiłem pokrótce moją historię, a więc jakom to niewinny żart Miłościwemu Panu opowiedział, jak go ni w ząb nie pojął, a złe języki doniosły o wszytkiem Księciu Regentowi, haniebnie przeinaczając me słowa. Wreszcie i o tem, jako za łaskawem wstawiennictwem imć Pana Stolnika miecza katowskiego uniknąłem i jeno pokutę w Klasztorze Sanctissimi Redemptoris odbyć mi przyszło, skąd mnie ad extremum bez konia i bez sakiewki właśnie wypuszczono.
– A to ci heca! Nie do wiary! Gdybyż to powieść miała być jeno, sam byś jej lepiej nie ułożył! – Damazy zaniósł się śmiechem, zasię damy poczęły mi współczuć z całego serca.
– Teraz waszmości nieprędko wypuścim – rzekła stanowczo Hrabina – Na śniadanie prosim, Wielkanoc z nami acan przepędzisz, a świętować będziem, jako przystoi, aże do przyszłej niedzieli. Wybacz waść niedogodność i siadaj póki co na koźle, albowiem tutaj już ciasno by było.
Tak też uczyniłem i wraz ruszyliśmy ku Kociubiskom. Koła nader głośno turkotały na wyboistem gościńcu, więc nijak było rozmawiać z siedzącemi z tyłu, a że uciąć sobie pogawędkę z ludem prostem, nie powiem, wcale lubię, więc zagadnąłem stangreta:
– Czyliż to już włości Pana Hrabiego?
– Od tego lasku – wskazał batem – aże po horyzont, tu jeszcze wsie klasztorne.
– No, no – rzekłem – ładny szmat ziemi.
– Beatus est qui tenet – westchnął spoglądając tęsknie w dal.
– A skądże to, dobry człowieku, u ciebie znajomość łaciny? – zdumiałem się niepomiernie – Możeś synem organisty?
– Nie, mości panie – odrzekł – jam bakałarz, w pobliskiem Collegium Societatis Iesu uczyłem był dialektyki i filozofii naturalnej.
– Czemuś więc ostał woźnicą? – zdumiałem się jeszcze bardziej – Czyliś uczynił co niegodziwego i przez to posadę utracił?
– Ani trochę – on na to – jeno skutkiem reform, co je Księżna Anna ostatniemi czasy poczynić kazała, z nauczania dziś wyżyć nie sposób, zasię powożąc u Pana Hrabiego zawżdy na chleb zarobię.
I tak reszta drogi przeszła nam na wielce interesującem dyskursie o tem, jak się ma Timaios Platona do dzieła Physica Arystotelesa i jak tę ostatnią postrzega Święty Tomasz z Akwinu.
Gdy dotarliśmy do dworku lub raczej skromnego pałacu, czekał już na nas w salonie przystrojony bukszpanem, baziami i rzeżuchą stół, uginający się pod ciężarem mięsiwa, serów, pisanek wymyślnie barwionych, baranków cukrowych, lukrowanych babek, tudzież mazurków najrozmaitszych, okraszonych bakaliami ułożonemi w napisy Alleluja! Najsampierw atoli wjechał żur z kiełbasą, chrzanem i jajami, wyśmienity zaiste. Przyznam, że z wielkiem trudem przyszło mi powstrzymywać łakomstwo, a czyniłem to z rozsądku, przez pamięć na owego Księcia Bolka, Rozrzutnem zwanego, któren jako i ja pościł dni czterdzieści, by potem w czas Wielkanocy na chwałę Pana spożyć trzynaście kapłonów, co też rychło życiem przypłacił.
Kolejne dni płynęły leniwie – ot, wspominaliśmy sobie z Damazym pacholęce lata.
– A pamiętasz, Błazenku, jakośmy to w Wielkanocny Poniedziałek wiadro wody zawiesili nad kuchennemi drzwiami? – Hrabia zanosił się od śmiechu – Albo jak latem w czas podwieczorku wypuściliśmy żabę na stół?
– Jakże mógłbym zapomnieć? – śmiałem się i ja – Psikus był ci to niezgorszy, skakała w prawo i w lewo, a obie ciotki mało apopleksji nie dostały!
– Ech, były czasy – westchnął – a teraz jam się ustatkował, w spokojnego ziemianina zmienił i jeno ty nadal psotami się trudnisz, profesją swą feliciter z nich uczyniwszy.
– Nie całkiem szczęśliwie, boć to mało bezpieczne zajęcie z władzą igrać – pocieszyłem go – ut videtur, mój drogi Damazy, ona nie zawżdy na żarcie się pozna.
Dnia któregoś przechadzając się po żółtem od forsycyj parku i radując wiosennem słońcem, napotkałem w altance starszą z panien. Zatopiona była w lekturze i dopiero posłyszawszy z bliska me kroki, podniosła wzrok znad kart książki i skinęła głową na powitanie.
– Wolno spytać, co też aśćka czytasz?
– Owidiusza – odparła nieśmiało.
– Czyżby Amores albo Ars amandi? – uśmiechnąłem się filuternie, a ona spłonęła rumieńcem – za napisanie tego dzieła Cesarz August wygnał poetę z Rzymu do Tomi, aż nad Morze Czarne, tak jako i mnie wygnano z Zamku do Klasztoru.
– Nie, nie – szepnęła – czytam Metamorphoses.
– Och, to wielce udane i interesujące, a przy tem piękne dzieło. Metamorfoza zda się stanowić bytu esencję – rzekłem i zaraz wspomniałem na swą przemianę w mnicha i na powrót w błazna, na przemianę nauczyciela w woźnicę, psotnika w hrabiego. Atoli najwięcej zaskoczyła mnie przemiana, jaką spostrzegłem, gdym parę dni później nalazł się na powrót w Zamku.
– Cóż to waszmości, w podróż za jaką granicę się udajesz? – spytałem ledwo poznając Pana Śpiżarnego.
Miast kontusza i słuckiego pasa miał na sobie kusy frak, koszulę z kołnierzem na stójce, na szyi zawiązany fular, spodnie do kolan, jedwabne pończochy, obuty był w czarne pantofle ze srebrnemi klamry, zaś swe rzadkie włosy przykrył białą, upudrowaną peruką.
– Ani rusz się nigdzie nie wybieram – odparł – tak się tu teraz nosim, z francuska, albo też z niemiecka. I zawżdy tak było – dodał z naciskiem – jenoś waść tego wprzódy nie spostrzegł.
– Jakże to?! – zaparło mi dech w piersiach z wrażenia – Wszak Miłościwy Pan, Książę Regent, Mistrz Mateusz z Moraw i Dwór całen hołdując sarmackości nie przestawali brzydzić się francuszczyzną...
– Zawżdy tak było, powtarzam waszeci! – przerwał mi, kładąc palec na ustach i rozglądając się wkoło – Spraw sobie lepiej acan co rychlej jaki europejski ubiór.
Cóż, zapewne tak właśnie przyjdzie uczynić, przyłączając się do owej nadzwyczajnej metamorfozy. Atoli, że takoż i moda zmienną jest, nie pozbędzie się swego starego kaftana, lecz na wszelki wypadek lub en cas d'urgence raczej, na dnie kufra go schowa