Jesienna obietnica
Jesień nadeszła, a wraz z nią ziąb i słota. Dzień dziś ponury, niebo chmurami niczem z ołowiu na wskroś zasnute, że aż hadko w górę patrzeć. Melancholia jeno człeka od tego ogarnia i żałość sroga, nic więcej.
A przecie wczora jeszcze, zda się, było lato! Ckniło mi się w Zamku do owych pól malowanych zbożem rozmaitem, więc zmitrężywszy aż do popołudnia, kazałem nareszcie osiodłać konia i ruszyłem galopem hen przed siebie, w dal. Strzymałem wodze pod lasem dopiero, niby zielonem jeszcze, choć suto przetykanem już złotą, albo szkarłatną nicią. Jej fantastyczne sploty odbijały się w leniwie płynącej rzeczułce, barwiąc wodę tu i owdzie, niczem za dotknięciem pędzla natchnionego mistrza.
Niekiedy listek jaki zerwał się z drzewa i poniesiony ciepłem, południowem wiatrem frunął w górę, jakoby wznieść się chciał aż ku niebiosom, ani przypuszczając, że lot ów nie ku chwale, jeno ku upadkowi i zgubie niechybnie go wiedzie. Mimo więc tych pląsów i podrygów, mimo szalonego tańca w objęciach wichru, zniżał się liść wciąż bardziej i bardziej, by raz ostatni jeszcze poderwać się sponad samej ziemi, wciąż wierząc, że lot jego nigdy się nie skończy. Wszytko to na próżno przecie, bo w końcu tenże sam wiatr cisnął niem o bagno, topiąc w moczarze i na zawsze grzebiąc sen o skrzydlatej potędze. Sic transit gloria mundi...
Spojrzałem w stronę Zamku – zdawał się stąd śmiesznie mały, jakoby dziecię jakie dla zabawy ulepiło go z gliny i błota.
Odpocząwszy nieco, ruszyłem kłusem w stronę wioski położonej między pagórkami, może milę, albo dwie stąd. W gardle zaschło mi okrutnie, a że nigdzie nie dojrzałem karczmy, stanąłem przed pierwszą skraja chatą, której strzecha, obficie porośnięta mchem, chyliła się ku ziemi. Mogłaby nawet zdać się opuszczoną owa chałupa, lecz z chlewika dochodziło przecie pokwikiwanie prosiąt, a na zmurszałem płocie suszyły się świeżo uprane koszule.
– Hej! Jest tam kto? – zawołałem nie dostrzegłszy nikogo w obejściu.
W rozwartych drzwiach na chwilę pojawiła się głowa jakiegoś wyrostka o rozczochranej, rudej czuprynie, potem wyjrzała przez nie kobiecina w chustce na głowie, ale zaraz schowała się na powrót w głębi chaty, musi wylękniona mojem widokiem. W końcu na podwórko wyszedł chłop, wcale postawny o rumianem licu, ściągnął z głowy czapkę, skłonił się nisko i rzekł:
– Pochwalony, jaśnie panie!
– Na wieki wieków, gospodarzu! – odpowiedziałem – Macie tam może czego dla ochłody?
– Juści mamy, jaśnie panie – odparł, po czem krzyknął w stronę chałupy – matka, a przynieśże zsiadłego mlika, ino migiem!
Wychyliłem duszkiem spory garniec, po czem otarłszy wąs rękawem kaftana, rzekłem:
– Bóg wam zapłać.
Z mieszka dobyłem dwa grosze i włożyłem chłopu w garść. Skłonił się w milczeniu, ja zaś już miałem ruszać, kiedy baba przypadła mi do strzemienia i poczęła lamentować:
– O Jezu, Jezu, co my tera poczniem, nieboraki, łaski sie dopraszam, prosze jaśnie wielmożnego pana! O Jezu, Jezu...!
Zdumiony spojrzałem na nią z góry i już miałem pytać, w czem rzecz, lecz chłop ozwał się stanowczo:
– Cichaj, głupia! A jakże to nam niby jaśnie wielmożny pan miałby dopomóc?
Kobiecina nie dawała jednak za wygraną i dalejże biadolić w najlepsze:
– O Jezu, Jezu, juz nam tera z głodu zemrzeć przydzie! A wszytko bez tego popaprańca, paralusa, zasrańca zapowietrzonego, coby go tak pokrenciło!
– Cichaj, gadam, bo...! – chłop odwinął rękę, jakoby przymierzał się do uderzenia i baba umilkła.
– Mówcie, w czem rzecz, bom ciekaw srodze, no już! – rzekłem tonem nie znoszącem sprzeciwu.
– Bo to, jaśnie panie, bez tego Wojciecha – odparł chłop – chodził psiajucha po całej wsi i rozpowiadał, że jeszcze tej jesieni rozmówi sie z Dziedzicem i że nam Dziedzic już na wiosne jeden dzień pańszczyzny ujmie.
– Niby czemu? Jakiem sposobem? – zdumiałem się.
– Ano właśnie, nie wiedzieć czemu. A ludziska durne, uwierzyli. Razem z Wojciechem Macieja i Jendrzeja posłali, ale coby sie ino trzymali z tyłu i nie gadali nic. Wienc jak Wojciech przed Dziedzicem stanoł, to jenzyka w gembie do cna zapomniał. Dziedzic pyta, z czem przychodzi, a ten, że wedle pańszczyzny. Nic wiency nie rzekł. No to Dziedzic pyta, czy chcemy, że niby my wszytkie, dzień dłużej pracować. A Wojciech joł tam coś mamrotać pod nosem, a że Dziedzic przygłuchy, to nie dosłyszał i nam jeden dzień pańszczyzny dołożył.
– Ach tak?!
– Juści tak, jaśnie panie, wienc pokornie prosim, coby jaśnie wielmożny pan za nami do jaśnie pana Dziedzica sie wstawił...
– Wstawił, powiadasz... – zastanowiłem się – A co z tem waszem Wojciechem?
– Ano nic – chłop podrapał się w głowę – psiajucha, aleć dobrodziej powiadajom, że to dobry katolik, wienc może być, raz jeszcze potem do Dziedzica pódzie i co wskóra...
Usłyszawszy to, kobieta już otwierała gębę, zapewne po to, by rzec co nieładnego o Wojciechu, lecz zmilczała, bowiem chłop spojrzał na nią groźnie i udniósł rękę do góry.
– A zatem obaczym. Ostańcie z Bogiem – rzuciłem spinając konia, w myśli zaś dodałem – i z tem waszem Wojciechem...
Co by nie powiedzieć, zsiadłe mleko było znakomite. Orzeźwiony niem, minął szerokiem łukiem dworek Dziedzica i rozmyślając o ludzkiej głupocie, skierował konia w stronę Zamku