Idy marcowe
Cóż rzec można o błaźnie, któren w oczach ma łzy? Kogóż rozbawi jego strój, albo błazeńska czapka? Tak, nie pisałem wam w przeszłą niedzielę, bo ani rusz nie było mi do śmiechu.
– Wystaw więc sobie owe idy marcowe, dzień piętnasty – rzekłem jeno do mego poćciwego Wojciecha, skoro spytał, co też mi dolega – a rok był naonczas siedemset dziewiąty od założenia Miasta, to jest czterdziesty i czwarty przed narodzeniem Pana.
Gdy ponad Rzymem rozstąpiły się nocne mgły, nastał poranek słoneczny i nad wyraz ciepły jak na tę porę roku. Wąskie, kamienne uliczki zapełniły się przechodniami, przekupnie pootwierali swe kramy: szewce, folusznicy, rzeźnicy, piekarze i przedawcy ryb przekrzykiwali się nawzajem, wszędy krzątali się niewolnicy i ludzie wolni, noszący tam i sam kosze pełne oliwek i cytryn. Na wozach ciągnionych przez osły stały rzędem gliniane amfory z winem i oliwą, a niekiedy przez tłum przepychali się słudzy niosący w lektyce jakiegoś znamienitego patrycjusza.
– Miałam o tobie zły sen, pełno w niem było krwi – rzekła do swego męża Kalpurnia – ostań dziś w domu, Gajuszu, pomnij, że i Spurynna przestrzegał cię przed tą datą.
– Na cóż więc by mi przyszło? – obruszył się Cezar – Drżeć z trwogi usłyszawszy przepowiednię jakiegoś wróżbity? A może otoczyć strażą, liktorami, albo żołnierzami, jak dawniej, by w dzień i w nocy strzegli mnie przed ludem? Lud przecie mnie kocha!
– Lecz nienawidzą cię owi senatorowie, których władzę ograniczyłeś. Nienawidzą tem więcej, że wprowadziłeś do Senatu ludzi niskiego stanu, a zwłaszcza cudzoziemców, któremi tak bardzo pogardzają. Zda się im teraz, iże wszelkiemi sposoby winni bronić republiki przed tobą. Co rusz rozpuszczają nienawistne plotki, rozpowiadają wszędy, że pragniesz być królem. Ostań w domu!
– Cóż, skoro nalegasz – zgodził się niechętnie Cezar – niech będzie. Prawdą jest, iż nie czuję się dziś najlepiej. Poślę umyślnego do Marka Antoniusza, by mnie zastąpił na posiedzeniu. Jest w końcu konsulem.
Nie minęła jednakoż godzina, jak zjawił się Decymus Juniusz Brutus i jął namawiać swego dawnego wodza, by co rychlej odmienił to postanowienie.
– Wszyscy cię tam czekają – nalegał – nie możesz przecie sprawić im zawodu!
Cezar dał się przekonać i około jedenastej podążył na Pole Marsowe, do Teatru Pompejusza, w którego portyku odbywały się naonczas sesje Senatu, jako że nowy gmach Kurii Julijskiej przy Forum wciąż jeszcze nie był gotowy. Jako powiada Swetoniusz, przechodzień jakowyś podał mu list z ostrzeżeniem o spisku, atoli Cezar wsunął go między insze papiery, które dzierżył w dłoni i nie czytając szedł dalej. Podobnież przed wejściem napotkał owego Spurynnę i spytał go żartem:
– Azaliż wiele warte są twoje proroctwa? Zwykłe oszustwo i tyle! Oto nadeszły idy marcowe, a nic się nie wydarzyło!
– Nadeszły, to prawda, lecz wciąż jeszcze nie dobiegły końca – miał odrzec na to wróżbita.
Cezar zasiadł na krześle kurylnem i oto wraz otoczyli go w krąg senatorowie. Tuliusz Cymber prosić począł o przywrócenie z banicji swego brata, siedzący gestem dłoni odsunął tę sprawę na później, lecz inni jęli wstawiać się za suplikantem wielce natarczywie, aż nagle Tuliusz jednem szarpnięciem zerwał Cezarowi togę z ramion, co być miało sygnałem dla zamachowców.
– Cóż to, dopuszczasz się gwałtu? – wykrzyknął tak napadnięty.
W tejże jednak chwili od tyłu w kark ugodził go nożem Serwiliusz Kaska, ale niezbyt mocno, gdyż jako pierwszemu, brakło mu śmiałości. Cezar zdołał się zatem obrócić i wbić mu w ramię rylec do pisania, któren dzierżył w dłoni. Spróbował powstać, lecz ciosy sypnęły się jeden za drugiem, gdyż każden z senatorów w połach swej togi ukrył był sztylet. Twierdzą tu zgodnie Plutarch i Swetoniusz, iż ran tych zadano dwadzieścia i trzy, Cezar zasię osłonił twarz togą i już nie próbując się bronić, upadł na marmurową posadzkę.
Jednem ze spiskowców był Marek Juniusz Brutus, młodszy brat Decymusa, któremu to Cezar wybaczył dawną wrogość, a nawet uczynił pretorem i kochał jak własnego syna. Ten jednakoż, broniąc republiki, za miłość odpłacił nienawiścią i jako inni, wbił sztylet w ciało swego dobroczyńcy. Pono gdy nań się rzucał, Cezar miał krzyknąć po grecku:
– Kai sy, teknon?!
Co się tłumaczy: I ty, dziecię?!
Zapadło milczenie.
– Juści tak ładnie opowiadacie, panie – rzekł w końcu Wojciech – chocia to smutna historia...
– W rzeczy samej, smutna – odparłem – był bowiem Cezar szlachetnem człowiekiem, nie szukał pomsty, przebaczał swem wrogom, wiele uczynił dla Rzymu, podniósł go z chaosu, choć przecie rządy jego przyniosły kres republice. I stąd spór cały.
– A któż miał słuszność w tem sporze, jeśli wolno spytać?
– Kto by jej nie miał, Wojciechu, złem jest doradcą nienawiść, a ci, co ją sieją, jakoby wiatr siali. Cóż więc zebrać mogą, jeżeli nie burzę? Przelana krew nigdy dobrze nie służy tem, co ją przelali. Mało któren ze spiskowców umarł spokojną śmiercią w swem łożu. A wiedzieć ci trzeba, że republika nie powróciła i jeno kolejna wojna domowa ogarnęła Rzym.
Czemże miałby się tedy radować