Dwie wieże
Młodzież poszła w tany, my zaś wraz z Panami Śpiżarnem i Piwnicznem, usiedliśmy w samem końcu stoła, z dala od świateł tuzinów świec płonących w złoconych żyrandolach i odbijających swój blask, zda się, w niezliczonych kryształowych lustrach. Choć sami nieskorzy do pląsów, to przecie racząc się reńskiem winem, tudzież przedniem trójniakiem, z lubością przyglądaliśmy się owem wytwornem menuetom, dostojnem polonezom i skocznem mazurom, a przy tem żywo komentowaliśmy wdzięki i urodę tańczących niewiast. Skromny kandelabr u okiennego wykusza rzucał na nasz stół w sam raz tyle światła, aby bez trudu dało się odróżnić sarni udziec w miodzie od jagnięcego combra w rozmarynie.
Lica nasze tem samem pogrążone były w półmroku i zapewne dla tej właśnie przyczyny z początku nie rozpoznali nas przechodzący mimo Panowie Kamieniecki i Trelemorelski, chocia po prawdzie, pierwszy z nich miał już nieźle w czubie, drugi zasię zdawał się jakoby odurzony opium. Podtrzymując się wzajem, utracili w pewnej chwili równowagę i zatoczywszy się zgodnie ku nam, upadli ciężko tuż obok na ławę. Pan Trelemorelski pierwszy doszedłszy do siebie, spojrzał na nas z lekkiem zdumieniem, po czem zamrugał i wybełkotał:
– A cóż to za triumvirat? Spiskujecie waszmościowie przeciw Księciu Regentowi?
– Gdzieżbyśmy śmieli! – odkrzyknęliśmy zgodnie – Przez myśl by nam to nie przeszło!
– A mnie się zda – mruknął Pan Kamieniecki – że tu się mówiło o wieżach, co to je niby Książę miał chęć wybudować.
– Jako żywo, nic nam o takiem projekcie nie wiadomo – zaprzeczyłem jak najgorliwiej.
– Zaiste? – spytał Pan Trelemorelski – Wiedz zatem mości Nadworny, że krzty prawdy w onych kalumniach nie ma. Miałżeby Książę wieże stawiać, by je potem dzierżawić muszkieterom, iżby ci, strzelając z nich do się wzajem, w rzemiośle wojennem się ćwiczyli? Miałżeby się na tem bogacić? Wszak wiadomem jest wszem i wobec, że ani trochę nie dba o to, co vanitas vanitatum zowią. A dowód najprostszy, że wież nijakich nie najdziesz, choćbyś i ze świecą szukał. Quod erat demonstrandum.
– Skoro jeno o zamyśle mowa, nie dziwota, że się jego inkarnacyji nie uświadczy... – wyrwało mi się, alem zaraz przerwał, albowiem Pan Śpiżarny dał mi pod stołem tęgiego kuksańca.
– Waść jednakoż wierzysz w owe bajędy – Pan Kamieniecki przyjrzał mi się uważnie – zapewne więc i w to, że Książę majstra z Wiednia sprowadził?
– Nie daję temu wiary! – zaprzeczyłem gorliwie.
– A jednak idę o zakład, że wierzysz...
– Przegrasz waszmość – przerwałem mu i zaraz ugryzłem się w język.
– Co, ja przegram?! – chciał unieść się z ławy, lecz mu się to nie powiodło i na powrót opadł na nią ciężko.
Cóż czynić? – przemknęło mi przez myśl – zaraz przyjdzie do kłótni, a stąd już prosta droga do szabli. Nie teraz, rzecz jasna, lecz gdy wytrzeźwieje, a wówczas usiecze mnie jak amen w pacierzu, bom przecie w fechtunku znacznie mniej od niego sprawny. No, chyba żeby piórem bić się przyszło, atoli on, jak nic, wyzwie mnie na karabele. Albo na bandolety. Znając me szczęście, w deszcz kapiszon zmoknie i bandolet nie wypali...
– No, może nie całkiem waść przegrasz... – rzekłem – przyznam, żem słyszał tu i owdzie rozmaite pogłoski cokolwiek do prawdy podobne...
– Pewno i tę, że nasz Regent majstrowi onemu nie zapłacił, jeno odesłał go przed oblicze sędziego? Wszytko to podłe kłamstwa!
– Bez wątpienia – odrzekłem rad, iż perspektywa nagłej śmierci oddaliła się ode mnie na moment – mówisz waść nader przekonująco...
– I słusznie Regent uczynił, boć nemo iudex in causa sua, jako powiada rzymskie prawo. Sam rzeczy rozsądzić by nie mógł, zaś bez wyroku płacić się nie godzi – ozwał się Pan Trelemorelski wywracając oczami – a skoro psubratu nie zapłacił, znaczy twardo po ziemi stąpa, co to pieniądz wie i byle niemiaszkowi oszwabić się nie da. Vivat Książę!
– Vivat! – wznieśliśmy wszyscy trzej kielichy, podczas gdy nasi goście wlali sobie w gardła okowity prosto z gąsiorka.
– I vivant nadobne białogłowy! – zawołał zaraz Pan Śpiżarny licząc ani chybi, iż konwersacja nasza przedmiot swój rychło odmieni. Na nic jednakoż się to zdało, bowiem Pan Kamieniecki beknąwszy donośnie ozwał się znowu:
– A i szlachetnem jest nasz Regent, boć przecie miast do sądu odsyłać, mógł kazać służbie ów cudzoziemski pomiot za próg wyrzucić i jeszcze psami poszczuć. Albo i wybatożyć. On zaś rzekł jeno: O, ja cię nie mogę ukrzywdzić!
– Za wzór uczciwości, tudzież cnót wszelakich stawiać by takiego męża – wtrąciłem, mój interlokutor zaś ciągnął dalej:
– Zapłacić zasię nijak się nie dało, skoro rachunek manu propria po niemiecku wystawion. Czyż nie tak?
– W samej rzeczy – przytaknął Pan Piwniczny – nikt by się w takowej pisaninie nie rozeznał...
– No! – Pan Kamieniecki podparł głowę na łokciu – Albo te kłamstwa, że Książę miałby wieże wznosić na cudzej ziemi, co to ją podstępnie chciał odebrać prawowitem dziedzicom...
– Boć to i żadni dziedzice – wtrącił swoje trzy grosze Pan Trelemorelski – praw nijakich do swej ojcowizny nie mieli, a że im garść dukatów Książę łaskawie sypnąć raczył, to znów o szlachetności jego niepomiernej świadczy.
– Zaprawdę, wielkie ma serce nasz Regent – westchnął Pan Śpiżarny – ani iniurii żadnej nikomu nie uczyni, ani nawet słowem pospolitem nie rzuci, jako to rokoszanie mają we zwyczaju...
– Otóż właśnie! – wybełkotał Pan Kamieniecki – Ergo, wszytko to podłe kłamstwa! Usiekę każdego, kto je powtórzy! Jak mi Bóg miły, ubiję niczem psa, albo na czworakach dreptać będę i tegoż psa w nos całować...
To rzekłszy osunął się pod ławę i usnął. Pan Trelemorelski chrapał odchyliwszy głowę do tyłu.
– A więc waszmościowie, wypijmy za to, co się szczęśliwie nie wydarzyło – rzekł do swych kompanów