Dimissio albo inaczej upadek z dachu
Z niewymownem żalem żegnaliśmy Marszałka.
– Poćciwy był zeń szlachcic – pokiwał głową Pan Śpiżarny – prawy i sprawiedliwy, a przy tem skromny nad wyraz i tak oddany Księciu Regentowi, jako mało kto.
– Z dawna już lękał się o swe życie – dodał Pan Piwniczny – zawżdy milczał, nikogo do się nie dopuszczał, halabardnikami jeno otoczon chadzał, jakoby przeczuwał spisek...
– Boć i niejeden nań nastawał – rzuciła Księżna Beatrice – kraj nasze pełen jest nienawistników. Mnie, słabą niewiastę, takoż próbowali zgładzić nasyłając zbója, co w perzynę karetę moję obrócił.
– No, nie bucz już aśćka – szpnąłem do stojącej tuż obok mnie młodziutkiej Baronessy d'Armagnac, która właśnie sięgnęła po swą koronkową chusteczkę, by otrzeć nią lica z łez.
– Peut–être une robe noir... – zachlipała – Może powinnam ubrać czarną suknię – ale w czarnem mi nie do twarzy, croyez–vous?
– W rzeczy samej, Mademoiselle – odparłem – twem lokom barwy piór kruka i przecudnej, nieco śniadej cerze więcej biel, albo róż jest odpowiedniem.
Spojrzała na mnie, a w jej ślicznych oczętach dostrzegłem coś na kształt czułej wdzięczności.
– Stałoż się to za naszą sprawą? – wyszeptała – Mówiliśmy wszak o lataniu, n'est–ce pas?
– Skądże znowu! – zaprzeczyłem co rychlej – Niechaj waćpannie sumienie wyrzutów nijakich nie czyni! Primo bowiem, któż mógł przypuścić, iż o tej niewinnej pogawędce doniosą Marszałkowi, secundo, że na poważnie weźmie nasze słowa i obstalowawszy sobie skrzydła husarskie, do kontusza je przyprawi, tertio wreszcie, że miast bezpiecznie na ziemi one wyprobować, nie mieszkając z pałacowego dachu skoczy.
– C'est vrai – westchnęło dziewczę – lecz przecie zawszeć żal. Comme je suis triste! Mnie tak jest smutno...
Już miałem ją dalej pocieszać, lecz oto poczułem na swem ramieniu czyjąś twardą dłoń. Obróciłem się.
– Pozwól waszmość ze mną na stronę – rzekł Pan Kapitan Gwardii głosem nieznoszącem sprzeciwu, a gdy odsunęliśmy się na parę kroków, ciągnął dalej – Chodzą słuchy, iże to z waści pomocą wyszły na jaw pewne sprawki.
– Słuchy chodzą? – zdumiałem się niepomiernie – Kędy? I jakowe sprawki?
– Pytać jest rzeczą moją – odparł krótko – waszmości rzeczą, odpowiadać. A zatem...?
– Jeśli o Marszałka idzie – język mi się plątał – to klnę się na duszę, żem nigdy...
– A skąd myśl, że o Marszałka?
– O kogóż więc...? – spytałem całkiem już zbity z pantałyku.
– O Marszałka właśnie. Osobliwe zaiste, że to nie kto inszy, lecz Marszałek przyszedł waszmości do głowy – odparł spoglądając na mnie podejrzliwie.
– Bo przecie...
– Zaiste, osobliwe. Ledwie jednego z waścinych listów szpiedzy nasi nie zdołali w porę przechwycić, a już... Ale my się i tak dowiemy, co w niem było i kto go przeczytał.
Szczęśliwie dla mnie zjawił się Pan Miecznik i szepnął coś Kapitanowi. Ten zdołał pogrozić mi jeszcze palcem, po czem obadwaj oddalili się w sobie jeno wiadomem kierunku, podczas gdy ja, roztrzęsiony wielce, powróciłem do zgromadzonych.
– Opatrzność sprawiła – rzekłem drżącem głosem do Baronessy – że Pan Marszałek experimentum swoje uczynił akurat o świcie i że właśnie naonczas przejeżdżała tędy furmanka od strony folwarku.
– Słusznie waść prawisz – przytaknął Pan Śpiżarny – w dzień jasny by przecie ekskrementów tędy wozić nie śmiano.
Spoglądaliśmy na stojącego spokojnie konia, na przerażonego chłopinę z batem w dłoni, na furę z gnojem i na leżącego na niem skrzydlatego dostojnika, któren właśnie począł się budzić ze snu.
– Musi, przed lotem pociągnął dla kurażu spory łyk okowity... – szepnął mi na ucho Pan Piwniczny.
Przytaknąłem skinieniem głowy, on zaś chwilę milczał, po czem dodał jeszcze ciszej:
– Głupstwo uczynił, nie inaczej, i aby szlachtę udobruchać, urzędem teraz za niefrasobliwość swoję płaci, atoli od Księcia Regenta, jak nic, order dla otarcia łez otrzyma...
Furmanowi kazano ruszać, podczas gdy my jeszcze dłuższą chwilę spoglądaliśmy za oddalającem się wysadzaną topolami aleją wozem, aż ten minął pałacową bramę i w końcu za zakrętem całkiem zniknął nam z oczu.
– Tak, dobry był zeń marszałek, dimissio zasię zasług jego jedynie może być dowodem – rzekł na tyle głośno, by wszyscy wkoło to posłyszeli