De veritate, czyli o prawdzie historia prawdziwa
Odzyskawszy siły, opuściłem w piątek o poranku Kasztel i ruszyłem ku letniej rezydencji Króla. Żegnali mnie serdecznie oboje Kasztelaństwo, a tem serdeczniej, iże facecje me wcale przypadły im do gustu, a już z pewnością znacznie więcej, niźli Infantowi. Podobnież Panom Dyndlaskiemu i Śmigalskiemu łza zakręciła się w oku, skoro stangret zatrzasnąwszy drzwi powozu, wskoczył na kozioł i zaciął konie – niejeden przecie gąsior opróżniliśmy pospołu, przepędzając miło czas na pogawędkach.
Tak więc wyruszywszy, sunęliśmy pierwej czas jakiś białem gościńcem pośród pól i łąk, mijając liczne wsie, tudzież przysiółki, później znów skrajem puszczy, co z oddali zdawała się czarną niczem noc, by wreszcie wjechać w okolicę górzystą i mniej ludną, gdzie droga nasza stała więcej krętą, to pnąc się stromo do góry, to znów spuszczając w dół, niemal na złamanie karku.
Słońce stało już wysoko na niebie, gdy oto w pewnej chwili spojrzawszy w prawo, dostrzegłem tuż obok inszą karetę, co rychło wysunęła się do przodu, wyprzedzając naszą. Obaczyłem też, jak powożący nią człowiek zdzielił solidnie batem raz i drugi mego woźnicę. Trochę to nieładnie – pomyślałem sobie i w tej oto chwili koło wpaść musiało w jaką dziurę, bo dobiegł mnie trzask pękającej osi i powóz zatrzymał się zaraz, szorując po ziemi. Wyjrzałem przez okno i dostrzegłem, że stanęła również owa druga kareta, zapewne po to, by pomóc nam w opresji – przyszło mi do głowy. W istocie, z karety wysiadł szlachcic odziany modnie, z francuska i podszedłszy bliżej, spojrzał z góry na mnie, mocującego się z zaklinowanemi drzwiami. Poznałem od razu – był to imć Pan Jacek hrabia Rewski herbu Kur, tenże sam, co z polecenia Księcia Regenta we wszytkich miastach krzykaczy opłacał, by rozgłaszali, co Książę rozkaże.
– Kareta waszmości – rzekł głosem stanowczem – wyprzedziła moją, co samo w sobie uznać należy za zniewagę. Na dodatek stangret waściny mego wybatożył, a takowego despektu puścić płazem nie zamierzam. Stawaj acan do szabli!
Hrabia nigdy jakoś na mnie uwagi nie zwracał, więc też bez błazeńskiej czapki, co spadła mi z głowy od upadku, najwyraźniej mnie nie rozpoznał.
– Zanim dobędziesz waszmość szpady – odparłem gramoląc się z wielkiem trudem – racz zważyć, primo, że oto na drzwiach powozu nie mój, lecz kasztelański herb widnieje i nie mojem, jeno kasztelańskiem sługą jest ów człek, którego waść o iniurią oskarżasz. Ergo, prędzej od Pana Kasztelana, niźli ode mnie winieneś żądać satysfakcji.
Spostrzegłszy, iż stropił się nieco na moje dictum, ciągnąłem dalej:
– Secundo, bądź łaskaw waszmość objaśnić mi, jakiem to sposobem kareta twa, mimo iż dopiero co wyprzedzona, stoi oto na przedzie...
– Śmiesz acan zadawać kłam mem słowom?! – wrzasnął – Stawaj natychmiast!
– Nie pojmij waszmość mych słów opacznie – rzekłem czem prędzej – nie neguję powozowi twemu prawa, by znalazł się tam, gdzie mu się żywnie spodoba. Zainteresowało mnie jedynie, quo modo zmienia swoje locum, atoli, skoro rzecz ona tajemną jest i takąż winna pozostać, nie będę żywił urazy, skoro ciekawości mej nie zaspokoisz. Tertio wreszcie, skoro już mieliśmy okoliczność, pozwól waćpan, że się przedstawię: Błazen Nadworny, do usług.
To posłyszawszy, przyjrzał mi się uważnie, po czem mruknął sam do siebie:
– A, Błazen... – i obróciwszy się wrócił do swojej karety.
Szczęściem dla mnie, żaden to powód do chwały, błazna w pojedynku usiec, żaden nawet i dla tego, kto się Kurem pieczętuje, a zawżdy woźnicom na złamanie karku pędzić każe.
– Ruszaj, chamie! – dobiegło jeszcze mych uszu i oto tuman kurzu wzniósł się przed nami, pośród gościńca.
Jakoś po paru godzinach przejeżdżała mimo furmanka, która zabrała nas do pobliskiego miasteczka. Stangret poszedł szukać kowala, ja zaś skierowałem swe kroki do gospody, by spożyć wieczerzę, zaczem udać się na spoczynek. Akurat gdy Żyd stawiał przede mną kufel piwa, posłyszałem głos klikona chodzącego po rynku:
– I nie jest prawdą, jakoby w kraju naszem ziół zbrakło, z których to medycy mikstury swoje sporządzają... I nie jest prawdą, jakoby dla pacholąt miejsc w kolegiach jezuickich nie stało... I nie jest prawdą...
Cóż, każden, kto studiom filozoficznem się poświęcił, wie, jak trudno rzec, czem jest prawda, a zatem... Pociągnąłem łyk – piwo było zimne i smaczne, choć przecie nawet tego do końca pewnem być nie może