Błazen Nadworny - Ciekawość

Spisano dnia 3 listopada A.D. 2019

Ciekawość


     Witkami bezlistnej wierzby, targanej jesiennem wichrem, zastukał w okno mej komnaty listopad, a wraz z niem żałość nadeszła i melancholia. Krople deszczu, niczem wielkie łzy, jedna za drugą spływają po szybie i nikną gdzieś w mroku, przywodząc na myśl nieuchronność przemijania. Panta rhei, jako rzekł ongi Heraklit. Przemija wszytko, takoż i wszelka potęga i władza na tej ziemi, choćby się i zdała trwalszą ponad spiż. Przeminęło nawet Imperium Romanum, a skoro się komu roi, iż zbuduje królestwo, co tysiąc lat przetrwa, niech wie, że srodze zawieść się może, jeszcze za swego żywota oglądając jego upadek. Każden początek jest bowiem początkiem końca.

     Leżę zatem w swem łożu, spoglądając w okno, a ruch ręką, albo nogą wciąż jeszcze srogą sprawia mi boleść. Spytacie, czemuż to? Oto bowiem przeszłej soboty, gdym pod wieczór od Pana Piwnicznego cokolwiek chwiejnem krokiem krużgankami powracał, przydarzyła mi się okoliczność, której, jako żywo, dla wrogów swojech ani bym pragnął. Chciałem więc, jako mam to we zwyczaju, przejść najkrótszą drogą, a więc krętemi schodami południowej baszty. Pali się tam zazwyczaj łuczywo, lecz tem razem ciemno było, choć oko wykol i jeno wąska smuga wątłego blasku miesiąca opierała się o drzwi. Pchnąłem je − takoż i korytarz tonął w mroku. Cóż, trudno − pomyślałem − zejdę jakoś ostrożnie, po omacku, trzymając się muru. W tejże jednak chwili szportnąłem się o coś wystającego i jak długi, runąłem w dół. Szczęśliwie schody wąskie, więc zatrzymałem się zaraz nie skręciwszy karku, a jeno ból okrutny targnął mem ciałem. Stękając począłem się gramolić, lecz w tej właśnie chwili poczułem tępe uderzenie w kark, potem w plecy, w ramię i znów w plecy − kije sypały się jeden za drugiem, ażem w końcu omdlał i o świtaniu dopiero nalazły mnie straże, leżącego, zda się, bez ducha. Zaniesiony do komnaty, ani bym przecie dał radę dnia następnego słów chocia parę do Was skreślić i o mem nieszczęściu opowiedzieć, więc dopiero teraz to czynię, wydobrzawszy nieco za zasługą naszego dobrego Doktora Sorpreso, któremu winienem dozgonną wdzięczność.

     Doktor z początku nic nie mówił, ani nie pytał o nic, bo też i ciężko mi było głos z siebie wydobyć, atoli skoro zjawił się, jak co dzień, dziś o poranku, nie omieszkał w końcu uczynić mi wymówkę:

     − Acan zawżdy sobie biedy napytasz. Porca miseria! Wiesz chocia, kto cię tak okrutnie obił?

     − Anim spostrzegł w ciemnościach − odparłem − nawet i tego nie wiem, ilu ich było, ale pewno nie więcej niż dwóch, bo na schodach ciasno...

     − Mówili co?

     − Bijąc milczeli niczem grób, pókim nie omdlał, a potem... Któż to wiedzieć może?

     − I waść się nie domyślasz?

     − Ani trochę.

     − O Santa Madonna! Jakże można być tak niefrasobliwem i naiwnem zarazem?! Incredibile!

     − Oświeć mnie zatem co rychlej, Dottore − rzekłem, bo zirytował mnie cokolwiek tem swojem wybuchem.

     − A nie pomnisz już waszmość − on na to − jakeś żart opowiedział mało przystojny, choć wcale ucieszny, przyznać trzeba, o domu schadzek?

     − W istocie, w czas uczty. I coż? Wszyscy wkrąg się śmiali. Tutti insieme, Dottore!

     − Tutti? Ma come! Pan Banaszewicz się nie śmiał. Mogłeś waść jeszcze insze facecje obmyślić, a to o podatkach, o kamienicach mieszczańskich, o podbieraniu złota z królewskiego skarbca... Na trzykroć więcej kijów byś sobie zasłużył!

     − Chcesz rzec, Doktorze, że to imć Pan Banaszewicz zbirów owych nasłał?

     − Silentium est aurum − odparł kładąc palec na ustach − ja nic nie rzekłem, a waszmość sam winieneś wiedzieć, że Pan Banaszewicz z łotrzykami różnemi w nadzwyczaj dobrej jest komitywie i skoro mu kto na odcisk nadepnie... Ale... Ja nic nie rzekłem. A domani, signore! Przyjdę jutro o tej samej porze.

     Jeszcze jedną wizytę złożono mi dzisiaj, nader osobliwą, w rzeczy samej. Oto bowiem drzwi mej komnaty rozwarły się i stanął w nich nie kto inny, jeno sam Pan Trelemorelski. Cofnął się wprzódy ujrzawszy mnie, jakoby pomylił pokoje, lecz po chwili uczynił krok naprzód i wykrzywiając twarz w grymasie, ozwał się nieśpiesznie w te słowa:

     − A waszmość wciąż niedomagasz? Pono wszytkie kości ci porachowano?

     − Nie inaczej − odparłem − ból cierpię srogi.

     − Kto wie − zastanowił się − może jeszcze raz porachować je przyjdzie...

     − Ale... Dla jakiej przyczyny? − jęknąłem, a w oczach mych musiało się odmalować przerażenie.

     − A, tak z ciekawości − machnął ręką − iżby sprawdzić, czy przy rachowaniu cyfra się zgodzi.

     To rzekłszy wyszedł i tem sposobem, słuchając, jak o szyby dzwoni jesienny deszcz, jednaki, miarowy, niezmienny, ze swemi myślami o przemijaniu i o ciekawości cokolwiek niezdrowej niekiedy, ostał się w komnacie sam jako ten palec


Wasz
Błazen Nadworny


 
 

Częstuję Was ciasteczkami (po nowemu cookies). Bez obaw, nie są zatrute! Zostając u mnie godzicie się je pałaszować, choć przecie zawżdy wydalić je możecie ze swych przeglądarek. Ja sam wolę dziczyznę i czerwone wino, wszakże wiedząc ile już u mnie ciasteczek zjedzono, łacno poznać mogę, ilu miałem gości.