Upita się pali
– Zdrowie Króla Jegomości! – zawołał Kasztelan wznosząc kielich w górę.
– Zdrowie! – odpowiedziały mu gromkie głosy.
– Zdrowie Pana Kanclerza, co nie uległ chromym! – krzyknął Miecznik – I Pana Marszałka, co fortel takowy obmyślił, by wziąć ich głodem!
– Zdrowie!
– Zdrowie... – skrzywił się lekko siedzący tuż obok mnie Pan Longinus Podbipięta – Ja bym się tak nie cackał, jeno ich raz dwa, panie dzieju i tego..., aleć Księżna Rafaela...
– Cóż, wiadomo, białogłowy... – westchnął Pan Piwniczny.
– Siła jadła poszło, by ich wykarmić, póki się Pan Marszałek nie zmitygował – dodał Pan Śpiżarny – teraz rachmistrze liczą, ile florenów trzeba było na to wydać. Lada dzień pośle się im rachunek. Zapłacą kontrybucję.
– Aleć koniec końców victoria po naszej jest stronie – skwitował Pan Śpiżarny – rozprawilim się z kalekami, jak rządzącem przystało.
Ucztowaliśmy w jednem z zamków królewskich, położonem malowniczo na skalistem wzgórzu, a zatrzymaliśmy się w niem wraz z całem Dworem w drodze do letniej rezydencji Infanta. W południe urządził Kasztelan na cześć Najjaśniejszego Pana turniej rycerski na dolnem dziedzińcu – zaiste przednie widowisko. Skoro zaś poczęło zmierzchać, zasiedliśmy, jako się rzekło, do stołów zastawionych suto, uginających się pod mięsiwem, które popijać nam przyszło grzecznem węgrzynem z kasztelańskich piwnic. W zwisających u gotyckiego sklepienia żelaznych żyrandolach płonęły dziesiątki świec, rozświetlając wielką salę, a w ich migotliwem poblasku zdawały się ożywać myśliwskie trofea Pana Łowczego, których pełno było na każdej ze ścian: poroża saren i jeleni, wypchane zające i kuropatwy, głowy dzików z wielkiemi szablami, a tu i owdzie nawet niedźwiedzi groźnie szczerzących zębiska.
Za oknami już dawno zapadł zmrok i zgasły ostatnie zorze wieczoru, jednakowoż teraz na wschodniem niebie, gdzieś ponad lasem, pojawiła się krwawa łuna. Nie ja jeden ją dojrzałem.
– Cóż, u licha?! – Pan Piwniczny podniósł się z ławy i podszedł do okiennego wykusza – Ani chybi pożoga...
Niemal w tejże samej chwili rozwarły się dźwierza komnaty i stanął w nich całen zdyszany, niemłody już, wąsaty szlachcic z wysoko podgoloną głową i w cokolwiek wyświechtanem kontuszu.
– Co tam, Soroka? – Spytał Kasztelan powstając z miejsca.
– Upita się pali, biją się!
– Jezus Maryja! – zakrzyknęła Panna Oleńka, nowa faworyta Infanta.
– Nie bój się, waćpanna... Kto się bije? – spytał Król.
– Młodzież z mieszczanami, Najjaśniejszy Panie – odparł Soroka kłaniając się niemal do ziemi – w rynku pożar, a ja co koń wyskoczy, bez tchu...
– O co poszło? – spytał Kasztelan.
– Jako żywo, o turniej...
– O turniej?!
– Ano o turniej, Wasza Miłość, bo skoro na koniec imć Pan Świszczygnat z Bźdźwiągwi kopią swoją tarczę Pana Trzeszczypała ze Świrowa na dwoje rozłupał, po czem z konia go zrzuciwszy w błocie całego utytłał, młódź szlachecka ze świrowskiego powiatu zdzierżyć takiego widoku nijak nie mogąc, poczęła swawolić po okolicy tłukąc kogo popadnie, świnie zarzynając, bydło przepędzając z obór i, za przeproszeniem, chędożąc chamskie dziewki ile wlezie. A jak wparadowali z pochodniami do Upity, łyki poczęły się bronić...
– Czyż nie czas już najwyższy, by Pan Kanclerz wziął się za takowych rozbójników? – rzekłem po cichu do mych kompanów – By Pan Podkanclerzy Czyścic posłał na nich hajduków? By Pan Miecznik...
Ale jakoby w odpowiedzi na me wątpliwości ozwał się Mistrz Mateusz z Moraw:
– Wznosili jakie okrzyki? – spytał.
– A jakże, Wasza Miłość, wołali: Za Ojczyznę!, Bij, kto w Boga wierzy! i jeszcze Vivat Książę Regent! – odparł Soroka.
– To się im chwali – wtrącił Miecznik.
– Mówisz więc waść, iże mieszczanie napadli na onych patriotów? – spytał Pan Czyścic – Toż to raptus, gardłowa sprawa, gwałt, jako żywo!
– Aleć pożar... – jęknął Soroka całkiem już zbity z pantałyku.
– Wielkie mi mecyje – rzekł Mistrz Mateusz – zapalili pewno ze dwa domy, iżby sobie poświecić, ot co!
– Młodość ma swoje prawa, musi się wyszumieć – dodał Pan Podkanclerzy Głowinowicz robiąc przy tem cierpiętniczą minę.
– Otóż właśnie, młodość – ciągnął Mistrz Mateusz – cóż można jej zarzucić, skoro pro publico bono występując Boga i Ojczyznę ma na ustach? Zawżdy się jednakoż najdą łajdacy, co tego ścierpieć nie będą mogli. Cóż z takiemi uczynić należy?
– Onych łyków z Upity za injurie takowe przed trybunał stawim, z torbami puścim, do lochu wtrącim, na chłostę, albo i na gardło skażem – zacietrzewił się zaciskając pięści Pan Żebrowicz, Instygator Wielki Koronny – łatwo się z tego nie wywiną! Najdziem powolnych sędziów, już moja w tem głowa!
– Słusznie prawi – mruknął Pan Podbipięta – zawżdy powiadałem: słabych zdeptać, silnych na swoją stronę przeciągnąć.
Rankiem, wyruszywszy w drogę, minęliśmy zgliszcza miasteczka. Trochę go szkoda, bo wcale było niebrzydkie, lecz zawszeć pożytek z pogorzeliska taki, że przestrogą teraz się stanie dla inszych, iżby w drogę nie wchodzić prawdziwem patriotom. Podobnież z dala od nich trzymać się zamierza