Ucieczka do Egiptu
Skoro pytacie, jak się sprawy mają, to mają się one tak, iż pierwej postanowił Książę Regent, bym towarzyszył Mistrzowi Mateuszowi z Moraw w jego podróży na Węgry, potem jednakoż, gdyśmy już w drodze byli, zamiar swój odmienił i umyślnego posłał, aby mnie co rychlej zawrócił. Zamysł pierwszy stąd się wziął zapewne, iż obecność błazna przy boku oficyjeli zawżdy wolności i tolerancji jest świadectwem. Skąd więc ów nagły rozkaz powrotu? Owóż, chodzą słuchy, iż później Książę do przekonania przyszedł, że na Dworze Węgierskiem mogliby Mistrza Mateusza ze mną mylić – zaiste nie wiem jednak, jakiem to sposobem, albowiem zgoła odmiennej jesteśmy tak fizjonomii, jako i postury.
W każdem razie, Kanclerz wraz ze swą świtą sam, to jest beze mnie, udał się do Króla Węgier, by go pokornie o zmiłowanie i ratunek prosić, podczas gdy ja, wsiadłszy na koń, ruszyłem w drogę powrotną. Strudzony jednakoż cokolwiek po całem dniu jazdy, stanąłem w majątku mego krewnego, Hrabiego N., u któregom, jako może pamiętacie, gościł przeszłego roku w Boże Narodzenie. Tam też wtedy, w jego przebogatej bibliotece odnalazłem manuskrypt pewien tyczący się Epifanii, o którem Wam ongi opowiedziałem. Hrabia wielce ucieszył się na mój widok i ani rusz w dalszą drogę puścić nie chciał.
– A dokąd ci to tak śpieszno, kochaneczku? – spytał – Skoroś już w ten świąteczny czas w me progi zawitał, choćby do Trzech Króli ostać z nami musisz! Dziczyzny, miodu przedniego, grzanego wina i wszelakich smakołyków jest ci u nas dostatek!
Ostałem więc i, nie powiem, wcale w smak mi było to zaproszenie. Nie omieszkałem też znów poszperać w bibliotece, trochę w nadziei, iż być może odnajdę dalszą część tamtego apokryfu. I tak właśnie się stało! Leżał sobie na jednej z półek, niemalże jakby na mnie czekał. Przytoczę Wam tu zatem zaraz jego treść, którą pośpiesznie i pewno trochę nieudolnie z greki przełożyłem.
Gdy dobiegła już końca owa błogosławiona noc Narodzenia, gdy umilkły anielskie chóry, przygasła gwiazda opromieniająca grotę i nastał świt, udał się Yossef do miasta Bet Lehem, aby kupić tam bochen chleba, nieco oliwy i garść daktyli na posiłek dla siebie i poślubionej sobie Miriam, która leżała w połogu. Ser i kozie mleko podarowali im pasterze. Tam też, w Bet Lehem, zwiedział się Yossef o rozkazie Króla Heroda, iżby w pień wyrżnięto wszystkich chłopców do lat dwóch w całej okolicy.
– Nie masz dla nas miejsca w ziemi judzkiej, a może też i w Galilei – rzekł do Miriam i już niebawem, zaraz po szabacie, wzięli osła i wyruszyli wraz z dziecięciem na północ, ku morzu, aby wsiąść tam na jaki statek i zbiec gdzie daleko, choćby i do Rzymu. Tak, po trzech dniach, późną nocą, strudzeni wielce dotarli do miasta Ashdod (co po łacinie zwie się Azotus) i to akurat w ten sam czas, gdy przybyli tam siepacze Heroda. A najął był król do swej plugawej zbrodni najgorszych łotrów, albowiem słusznie mniemał, iż żołnierze mogą okazać się nazbyt litościwi dla niewinnych dzieci. Chodzili więc owi hultaje od domu do domu i mordowali, jako im przykazano. Szczęśliwie księżyc był w nowiu, niebo zaś zasnuło się chmurami, przez co w ciemnościach przybyszom udało się niepostrzeżenie przemknąć do portu i wśliznąć na statek, któren to jeszcze przed świtaniem odbił od brzegu.
Następnego dnia, gdy słońce stało już wcale wysoko na niebie, odnalazł ich śpiących na rufie, za jedną z wielkich skrzyń, chłopiec okrętowy.
– Ktoście? – zawołał donośnem głosem – Zachciało się wam płynąć do Italii? Kapitan jak raz wyrzuci was za burtę!
– Zapłacimy za podróż – wyszeptał Yossef wyrwany ze snu – powiedz, czy to rzymski statek? Kim jest kapitan?
– Rzymski, a jakże! Płyniemy do Ostii. Kapitan zaś jest człekiem dumnem, pochodzi z północy, z Sarmacyji i tem się zawżdy szczyci. Zawiodę was zaraz do niego. Sam postanowi, co z wami uczynić.
Szarpani i popychani trafili niebawem przed oblicze kapitana, męża postawnego, w sile wieku, o twarzy rumianej, okolonej siwą brodą.
– A zatem chcieliście mnie okraść? – bardziej stwierdził niż spytał przyglądając im się uważnie – złodziei rzucamy w odmęty.
– Miej litość, panie – rzekł Yossef – pragniemy jedynie przepłynąć bezpiecznie przez morze, mam mieszek denarów i parę sztuk złota, zapłacę...
– Ciekawe skąd je masz... Wyglądasz mi na zbira.
– Nie, panie, podarował mi je jeden z trzech mędrców, którzy przybyli ze wschodu.
– Akurat! Mędrzec! I to jeszcze ze wschodu... A mnie się zdaje, żeś kogoś napadł i obrabował.
– Panie, jesteśmy uchodźcami – szepnęła Miriam – pragnęliśmy jedynie uchronić to dziecię od śmierci...
– A niby kto was tam chce w Italii? Brudna żydowska hołota! Przywleczecie jeszcze jaką zarazę. Trzeba was rzucić rekinom.
– Panie, oszczędź chociażby niewiastę i chłopca! – Yossef padł na kolana.
– Żeby, gdy dorośnie, stał się takiem samem łotrem jak ty? Palił, mordował, gwałcił nasze siostry i żony? To mam uczynić? Posłuchaj, człowieku, to mój świat, nie wasz! Jam przybył do Rzymu z dalekiej północy i stałem się Rzymianinem, was nikt tam nie chce. Nade wszystko cenimy sobie nasze bezpieczeństwo.
– Miej litość, panie! – Miriam spojrzała niego, jej oczy były pełne łez – wysadź nas choć na jakiej wyspie, oddamy ci wszystko, co mamy!
Kapitan odwrócił się i uczynił parę kroków w jedną, potem w drugą stronę, jakoby ważył coś w myślach. Patrzył czas jakiś na spokojne morze, potem podniósł wzrok ku górze i przyglądał się chwilę marynarzom rozpinającym żagle, wreszcie spojrzał na niechcianych pasażerów, skrzywił się i rzekł:
– Macie szczęście. Dobry ze mnie człowiek i bogowie wynagrodzą mi zapewne hojnie to, co uczynię. Ten statek po drodze przybić ma do portu w Aleksandrii, wezmę wasze złoto i wysadzę was tam na brzeg.
– Jesteś aniołem, panie! – uśmiechnęła się Miriam, Yossef zaś dodał:
– Zaprawdę nie wiem, jak mam ci dziękować...
Cóż, Mateusz Ewangelista w wielkiem skrócie opowiedział chyba tę samą historię: oto anioł Pański ukazał się Józefowi we śnie i rzekł: "Wstań, weź Dziecię i Jego Matkę i uchodź do Egiptu". A kraj niewoli, z którego Naród Wybrany wyprowadził był ongi Mojżesz, okazał się teraz bardziej gościnnem Najświętszej Rodzinie, niż daleka północ. Nadziwić się temu nie może