Śmigus–dyngus
Święta Zmartwychwstania Pańskiego przepędziłem w owem klasztorze Ojców Benedyktynów, o którem Wam już opowiadałem w Niedzielę Palmową. Zbyt byłem jeszcze słaby, by wraz z orszakiem królewskiem we wtorek do Stolicy wracać, a wydobrzałem do końca dopiero w sobotę. I dzięki Bogu, boć w Wielkanoc, po Rezurekcyjej mogłem wraz ze wszystkiemi mnichami zasiąść do stołu, któren uginał się od jadła wszelakiego, tudzież napitku. Ucztowaliśmy więc na chwałę Pana aże do wieczora, zasię dnia następnego, po sumie, będąc już w pełni sił, niczem owi dwaj uczniowie do Emaus, udałem się do pobliskiej wioski.
Po prawdzie ciekaw byłem obyczajów ludu tutejszego, albowiem, jako wiadomem jest powszechnie, w ów Wielkanocny Poniedziałek parobcy zwykli uganiać się za dziewkami z witkami brzozowemi w dłoniach, tudzież z kubłami wody, smagając je po łydkach i oblewając od stóp do głów ku powszechnej radości. Tu i owdzie zdarzało się jednak, iże miast tego smarowali im lica sadzą, tudzież wyprawiali inne, tem podobne figle. Zaciekawiony wszedłem więc między opłotki, jednakoż nie dostrzegłem nic, prócz zwyczajnego lania wody pośród pisków, pohukiwań, bieganiny i powszechnego zamieszania. O mały włos i mnie by przy tej okazji oblano i to aże do suchej nitki, atoli szczęśliwie uskoczyłem w porę i woda z wiadra chlusnęła tam, gdzie było jej przeznaczone, a więc na spódnicę jakiegoś dziewczęcia.
Tak, zachowując wszelaką ostrożność, stanąłem koniec końców w samem środku wsi, między kuźnią a karczmą, po czem niewiele myśląc wszedłem w progi szynku.
– Hej Żydzie! – zawołałem zaraz ode drzwi – Nalej no mi co rychlej zimnego piwa, bom spragniony okrutnie!
Następnie usiadłem przy ławie wedle okna i otarłem pot z czoła. Chocia poranek był wcale rześki, południową porą kwietniowe słońce grzało już wcale solidnie, ja zaś miałem na sobie podbitą futrem szubę.
– W te pędy, proszę wielmożnego pana – skłonił się pejsaty szynkarz w wyświechtanem chałacie – zaraz przytoczę świeżą beczkę, bo w tej już nie ma ni kropli.
Rozejrzałem się wokół. Przy piecu, kędy od powały zwieszały się pęki cebuli i czosnku, siedziało czterech chłopów i rozprawiało o czemś popijając arak, zasię w drzwiach stał włościanin jakowyś, niemłody już, odziany w barani kożuch i miętoląc w dłoniach czapkę spoglądał w mą stronę. Musi, wszedł za mną do gospody. Napotkawszy moje spojrzenie zbliżył się cokolwiek nieśmiało i rzekł niepewnem głosem:
– Pochwalony, jaśnie wielmożny panie...
– Na wieki wieków, dobry człowieku! – odparłem – Cóż to, sprawę jaką macie do mnie?
– Juści mam, jaśnie wielmożny panie. Bo to ja tu jestem sołtysem, a o was, panie, braciszek jeden z klasztoru powiadał, żeście z Zamku, od samego Króla, co nam miłościwie panuje...
– Zaiste prawdę powiedział.
– Dopraszam się łaski, proszę jaśnie wielmożnego pana, łaski się dopraszam... – skłonił się nisko, nie przestając miętolić czapki.
– A jakiejże? – spytałem zaskoczony.
– To ja już może powiem wszytko od początku... – zaczął, podczas gdy karczmarz postawił przede mną spory kufel, z którego przelewała się miła oku piana.
– Mówcie, sołtysie! – rzekłem pociągnąwszy spory łyk i otarłem sobie wąsy rękawem.
– Bo to akurat dziś rano zawezwał mnie do dwora nasz Pan Dziedzic i powiada: Dobrze mi służysz Macieju, bo mnie chrzcili Maciej, proszę jaśnie wielmożnego pana. No więc powiada, iże dobrze mu służę i jak zawżdy, każdego miesiąca, płacił mi za to trzy czerwońce, tak od dziś będzie płacić jeno dwa.
– A czemuż to? – zdumiałem się – Skoro ze służby jest kontent...
– Dyć tako i ja spytałem kłaniając do ziemi, a on mi na to, iże Król rozkazał, co by panom posłom i jeszcze wszystkiem wójtom i sołtysom, przy tej sposobności, płacić mniej i że nie ma na to nijakiej rady.
– Tegom jeszcze nie słyszał – rzekłem – atoli tu, w klasztorze siedząc, od dni paru wieści nijakich ze Dworu nie miałem. Może wasz Pan Dziedzic dopiero co ze stolicy powrócił?
– Juści! Będzie w Wielką Sobotę z rana, w sam raz na Święcone! No więc łaski się dopraszam, bo przecie baba i dzieciska... A skoro jaśnie wielmożny pan zawżdy przy Królu, jako powiadają, to może mu przecie szepnie co na ucho, iżby chocia mnie, nieboraka, oszczędził...
– Poćciwy z was człowiek, Macieju, atoli prosty i w polityce mało obeznany – westchnąłem i znów łyknąłem piwa – trzeba wam wiedzieć, że Najjaśniejszy Pan młody jeszcze, ledwo czterdzieści i pięć wiosen sobie liczy. Igrce i swawole mu jeno w głowie, nie zaś rządzenie. Nawet kiedy czasem nogą tupnie, to na drugi dzień już tego nie pomni, boć milsza mu ślizgawka, albo gra w ciuciubabkę. Dla tej też przyczyny w imieniu Infanta władzę wszelaką Książę Regent sprawuje, zasię on, skoro pazur pokaże, to co postanowi, świętem będzie i nikt, a już najmniej ja, odmienić tego nie zdoła. Idźcie więc z Bogiem, Macieju, może wam tam jakiem sposobem na chleb starczy i dzieci takoż wykarmicie. A... swoją drogą, nie powiedział wam czasem Pan Dziedzic, jakiż to powód takowego osobliwego rozkazu?
– Pono – ściszył głos sołtys Maciej – Kanclerz i ministrowie, za przeproszeniem jaśnie wielmożnego pana, kradli ile wlezie, a skoro się rzecz wydała... Jeno czemuż to mnie uczyniono? Przecie nic nigdy cudzego nie wziąłem...
To rzekłszy skłonił się, czapkę na głowę założył i ze zwieszoną głową, niczem zbity pies, wyszedł z karczmy. Ja zaś, sącząc piwo, oddałem się rozmyślaniom. A to ci heca! Wydało się, że kradli! I cóż? Głośno o tem rozpowiadając, na Kościół pewno jako vota złożą to, co zabrali, a później po cichu dalej kraść będą. Temczasem Książę Regent taki śmigus–dyngus urządził! Szlachta i lud pocznie o witkach brzozowych i o wodzie rozprawiać, a o ministrach zapomni... Cóż, byle jeno wysmaganem, ani też oblanem przy tej sposobności nie został