Pusty śmiech
Dzień chylił się już ku zachodowi i zimowa szarość spowiła niebo kiedym opuszczał mury Zamku. Mróz był wcale tęgi i prószył lekki śnieg. Szedłem w dół, ku miastu, otulony w szubę, zda się, bez wyraźnego celu, a potem dalej, pustoszejącemi ulicami, pierwej do rynku, by jednakoż później skręcić w stronę dzielnicy żydowskiej. Nie potrafiłbym rzec, kto lub co wiodło tam me kroki. Nie zdziwiło mnie takoż, skoro u wejścia do niej napotkałem halabardników.
– Strzeżcie się, panie – rzekł mi jeden z nich – akurat trwa pogrom, uważajcie, iżby trafem jakiem i wam nie stała się krzywda.
Pogrom, zwyczajna rzecz, widziałem ich już multum, atoli zdumiałem się wielce, spostrzegłszy z oddali, jak oto jeden pejsaty człek w jarmułce gonił drugiego i usiłując wymierzyć mu kopniaka, darł się z całego gardła:
– Ja ci dam, ty parchu! Ja ci pokażę!
Zaintrygowany, postanowiłem zbadać rzecz wnikliwiej i nie bacząc na przestrogi, ruszyłem przed siebie. Zaraz też ujrzałem insze zdarzenie, którego sensu nijak pojąć nie mogłem. Barczysty kupiec tłukł tęgiem, sękatem kijem witrynę sklepu, obok zaś stała niewiasta lamentując wniebogłosy:
– Ajajaj, Szmul! Co ty wyprawiasz?! Przecie to twój własny geszeft! Miałeś wybić szyby Abramowi!
– Cichaj, głupia! – rzucił mężczyzna nie przerywając pastwienia się nad witryną – Jeśli ja mam wytłuc jemu, a on mnie, to gdzie tu jest interes? Jego sklep daleko, a mój tu, to lepiej niech każden sam sobie tłucze!
Nie zdążyłem jeszcze dobrze ochłonąć z wrażenia, jak oto obok mnie przebiegł jakiś drobny człeczyna w wyświechtanem chałacie. Z niejakiem trudem i nader niezręcznie okładał się po plecach laską, wołając, jak się zdaje, sam do siebie:
– Ty brudny Żydzie! Aj waj! Ty podły krwiopijco! Ty...
Reszty jednakoż nie dosłyszałem, albowiem znikł w bramie nieopodal. Coraz więcej skonfundowany, ale i zaciekawiony zarazem, poszedłem dalej ulicą, co rusz widząc podobne przypadki. Jakiś starzec targał swój modlitewny tałes, szarpał brodę i pejsy, złorzecząc sobie samemu:
– A masz łajdaku! A masz! Za to, żeś Pana Jezusa do krzyża przybił! A masz!
Nieopodal znów młodzian jakiś cisnął o ziemię szabasowy świecznik, a następnie usiłował rozbić pięścią swój własny nos, wołając przy tem:
– Czemu?! Ty się jeszcze śmiesz pytać, czemu?! A kto chrześcijańskie dzieci porywał?! Kto je zabijał?! Kto z ich krwi robił macę?!
– Wróć się waszmość! Nie próbuj iść dalej! – obróciłem się słysząc te słowa. Wyrzekł je oficyjer Gwardii, a towarzyszyło mu dwóch hajduków.
– Cóż się tu wyrabia? – spytałem – Czemuż ci ludzie sami na się napadają, sami się gromią? Czyli im kto kazał?
– Nikt, ani trochę – odparł dowódca – a czynią to, boć taka ich parszywa natura. Kto sprawców pogromów chce szukać, niechaj ich szuka pomiędzy Żydami. Podłość tu jeno najdzie, a nic poza tem.
– A wy...?
– Wszak widzisz waść, że śpieszyć im chcemy z pomocą.
– Przyglądacie się jeno...
– Jak mi Bóg miły – uderzył się w piersi – sprawiedliwym jest jako i mój naród, a naród mój najsprawiedliwszem między narodami. Cóż można atoli uczynić, skoro kto sam własnej krzywdy pragnie, sam ją sobie wyrządza? Nic! Śmiech pusty jeno człeka bierze!
I roześmiał się śmiechem jakowemś piekielnem, szatańskiem, potwornem tak, że ze strachu aż serce podeszło mi do gardła. Chciałem wziąć nogi za pas, jednakoż zaplątałem się w mą szubę i w żaden sposób nie mogłem się z niej wyplątać, nie mogłem uciec, nie mogłem biec, a on śmiał się coraz bardziej i coraz straszniej...
Obudziłem się w swej komnacie zlany zimnem potem i zaplątany w pierzynę. Śmiech gromki dobiegał zza zamkniętych drzwi – jak mi później powiedziano, akurat Pan Kanclerz, Mistrz Mateusz z Moraw, przechodził tamtędy ze świtą i rozbawił dworzan jakiem dobrem żartem. A co do snu, to cóż, przyznać musi, iż nigdy jeszcze równie głupiego nie wyśnił