Przyjaciele Sowy
– A zatem, powiadasz, że jako cię chrzcili? – spytałem odkładając kufel.
– Mówią na mnie Sowa, panie, albowiem ani mnie widać, ani słychać, chocia ja widzę i słyszę wszytko, a już najbardziej w ciemnościach – odparł uśmiechając się tajemniczo.
Siedział przy mej ławie, naprzeciwko, w kącie izby, lekko przygarbiony. Jego wielkie zielone oczy wpatrywały się we mnie uważnie, zaś gęsta broda barwy mahoniu skrywała wyraz twarzy, czyniąc przez to owego człeka tem więcej tajemniczem.
– Ile więc chcesz za owe wieści?
– Tuzin czerwońców, panie.
– Dużo – rzekłem – zwłaszcza, że i tak żadnego użytku z nich nie uczynię. Ciekawość jedynie pcha mnie ku temu, by ci co zapłacić. Dam pięć.
Zastanawiał się chwilę, jak na kupca przystało, po czem odparł:
– Nie mnie sądzić, panie, co wam uczynić przyjdzie, lecz skoro dacie ośm, rzeknę, co mam do powiedzenia.
– Niechaj będzie – zgodziłem się dobywając mieszek i zawołałem na szynkarza, by przyniósł jeszcze dzban piwa, garniec smalcu i bochen chleba.
– Rzecz więc w tem – zaczął, biorąc w garść monety – że nie gdzie indziej, jeno tu, w tej oto gospodzie nasz Pan Kanclerz przesiadywał. I to nie raz.
– Kiedy?
– Będzie temu jakie cztery roki...
– No i cóż w tem ekstraordynaryjnego?! – żachnąłem się.
– A to, panie, że spotykał się tu z rokoszanami, że spiskował potajemnie...
– To było jeszcze za poprzedniej dynastii – odparłem – dawno i nieprawda. A zresztą..., skądże właściwie wiesz o tem?
– Od przyjaciół, panie – znów ów tajemniczy uśmiech zagościł na jego twarzy.
– Gadaj zaraz, od kogo, bom już zły, że złoto me poszło na marne!
Wpatrywał się chwilę w chybotliwy płomień świecy, z której wąską stróżką spłynęła akurat odrobina wosku i zastygła na ławie, po czem ważąc zapewne w myślach, czyli wyjawić mi swój sekret, rzekł w końcu:
– Synowie karczmarza widzieli i słyszeli wszytko, a powtórzyli mi słowo w słowo. Mistrz Mateusz, przybywszy dopiero co z Moraw, pod niebiosa wychwalał książąt niemieckich, że tak mądrze i sprawiedliwie sprawują swe rządy.
– Nie łżesz czasem łotrze?! – przerwałem mu – Wszakże wszem i wobec wiadomem jest, iż Mistrz Mateusz w pogardzie ma wszytko, co cudzoziemskie, a już niemieckie najpierwej! Ojczyznę naszę miłuje ponad wszelką miarę!
– Klnę się na Boga! – nachylił się lekko ku mnie i uderzył w pierś.
– I tak ci nie wierzę – mruknąłem – Kanclerz nosi się jeno z niemiecka... Gadaj dalej.
– I jeszcze to, że mówił z dwoma szlachcicami o kupnie ziemi, atoli tak, iżby nikt się nie zwiedział, że dla siebie ziemię onę kupuje.
– Czemuż miałby tak czynić?
– Nie mnie zgadywać, panie, ale musi, miał co do ukrycia. Mistrz Mateusz dorobił się przecie fortuny na lichwie, z Żydami wszedłszy w komitywę...
– To rzecz wiadoma – rzekłem – chocia na Dworze jakoś nikt o tem nie pamięta. I co jeszcze?
– Jednemu zacnemu baronowi zbrakło raz pieniędzy, i tu, w tej karczmie Mistrz Mateusz spotkał się z jego totumfackim...
– Przyobiecał pożyczkę?
– Ani trochę, panie! Rzekł, iż z cudzego weźmie, a da baronowi. Żydom potajemnie zabierze, a tak, że się nikt nie pozna. Czyniąc baronowi przysługę, zaskarbi sobie jego wdzięczność...
– Co takiego?! – aż poczerwieniałem ze złości – Śmiesz, łajdaku, naszego Pana Kanclerza nazywać złodziejem?!
– Panie! – znów uderzył się w piersi – Moi przyjaciele gotowi przysiąc, że tak właśnie było! Choćby i przed Księciem Regentem!
Rozejrzałem się wkoło. Karczmarz krzątał się po izbie, w przeciwległem kącie siedziało dwóch mnichów i posilało się w milczeniu polewką, pod oknem paniczyk odziany z cudzoziemska opowiadał ucieszne dykteryjki dwom młodem damom w upudrowanych perukach, zasię przy ławie na samem środku czterech ichmościów w kontuszach rozprawiało o czemś nader głośno, co chwilę wznosząc kielichy i wołając: Vivat! Nikt nam się nie przyglądał.
– A jeśli nawet – ściszyłem głos – jeśli nawet tak było i jeśli przysięgną, to kto im da wiarę? Słowo dwóch gołowąsów w chałatach przeciw słowu Kanclerza? Wybatożyć ich Książę każe za tak niebywałą bezczelność i tyle! A ciebie wraz z niemi. Wszyscy pospołu zgnijecie w lochu! Prawda to, czyli kłamstwo, szczęście twe, żeś mnie jeno sprawę oną wyjawił! A teraz odejdź czem prędzej, by cię nikt więcej ze mną nie widział. I trzymaj lepiej język za zębami!
Wstał i wymknął się cichcem z oberży nie zwracając niczyjej uwagi, a potem rozpłynął w mroku niczem ptak nocny. Od tej pory nigdym go więcej nie spotkał. Prawdę rzekł, czy też zełgał połasiwszy się na łatwy zarobek – któż to wiedzieć może? Tak, przyjaciele Sowy... Gdybyż głos czyjś – Mistrza Mateusza, na ten przykład – gdybyż głos można było zamknąć w czarodziejskiem puzderku, a potem puzderko odemknąć i raz jeszcze usłyszeć! Wtedy... Ale tak – słowo przeciw słowu i nic ponadto – więc też nikt wiary nie da. Nie wierzy takoż i żałuje jeno utraconego złota