O Wielkiej Armadzie i o końskiem zadzie
– Skoro pytacie, gdziem był, kiedy mnie nie było, odrzeknę krótko: aże nad morza brzegiem! W ową daleką i wielce męczącą podróż wybrałem się, volens nolens, wraz z Najjaśniejszem Panem, a na dodatek po to jeno, by ledwie obaczywszy fale, wraz do Pałacu powrócić. Ale po kolei.
Wszytko wzięło swój początek stąd, że Miłościwie Nam Panującego nudzić już poczęły gra w piłkę, zabawy w chowanego, albo też w ciuciubabkę z dwórkami i zapragnął obejrzeć wojskową paradę. Ściągnięto więc, jak wiecie, regiment husarii z nieodległych stron i w samą Zielną nakazano rycerzom jeździć stępa w pełnem rynsztunku wkoło Pałacu. Dwór całen stanął na schodach, a na samem froncie Infant, Pan Hetman Wielki Koronny Błyskotliwski, jako i Książę Marceli, choć przecie niedawno z urzędu złożon. Tak więc podziwialiśmy dumnych jeźdźców we zbrojach jaśniejących w sierpniowem słońcu, ze skrzydłami u ramion, ciągnących niezliczonem orszakiem i napawaliśmy się siłą naszego oręża. Stałem, jak to zwykle, z tyłu nieco, aleć dosyć blisko Króla Jegomości, by posłyszeć, jak po któremś z kolei okrążeniu ziewnął, po czem zwrócił się do Pana Błyskotliwskiego:
– A czemuż nie ma tu naszej Wielkiej Armady?
– Z fregatami, Miłościwy Panie, jest taka niedogodność – objaśnił Hetman – że trzeba im morza, iżby mogły paradować. Bez morza ani rusz.
– Nawet jeśli rozkażemy?
– Nawet wówczas – pokręcił głową Hetman – choć po prawdzie jest jeszcze i insza przyczyna. Rozchodzi się zatem i o to, że nie mamy armady...
– Należy więc nająć ludzi i kazać wyciosać co tam trzeba. To tyle – odparł Infant i obróciwszy się na pięcie ruszył ku pałacowem dźwierzom. Podobnież uczyniła i reszta dworzan, po kolei, ustępując sobie wzajem, jako że każden doskonale znał swoje miejsce. Ja na samem końcu. Husarii dano potem znak, by przestała się już kręcić w kółko i tak zakończyła się parada.
Mówiąc całkiem szczerze, sądziłem że po południu Król oddali się do swych zwykłych zabaw, jednakoż tak się nie stało. Aże do wieczora wraz z Panem Błyskotliwskiem puszczali we dwóch okręciki z papieru na pałacowem stawie, szepcząc o czemś bez ustanku, lecz halabardnicy nie dopuszczali w pobliże nikogo, nawet młodziutkich dwórek, odpowiadając im krótko: Sprawy wagi państwowej.
Nazajutrz rankiem, swojem zwyczajem, chciałem wybrać się na konną przejażdżkę i już miałem dosiadać gniadosza, gdy zjawił się umyślny od Pana Hetmana z rozkazem, bym czem prędzej pakował się do karety, com też nie mieszkając posłusznie uczynił. I tak wyruszyliśmy w orszaku z Najjaśniejszem Panem, we trzy powozy – ja w ostatniem, ma się rozumieć – eskortowani przez dragonów.
– Wiecie może waszmościowie dokąd i po co jedziemy? – spytałem mych towarzyszy podróży, skoro jeno woźnica zaciął konie.
– My – kupować fregaty – odparł Pan Łowczy z wyższością – waść zasię – zaiste nie wiem, w jakiem celu, bo chyba nie, by kogo rozśmieszyć.
– Kupować fregaty? – drążyłem dalej temat nie zważając na przytyk – A od kogóż to?
– Chodzą słuchy, że od pewnego angielskiego pirata imieniem William Kidd – wtrącił Pan Ochmistrz – pono miano go zesłać do kolonii w Australii wraz z innemi złoczyńcami, albo i obwiesić, aleć udało mu się zbiec.
– Z Bożą pomocą – dodał Kapelan podnosząc oczy znad brewiarza.
Spojrzałem nań ze zdumieniem, on zaś, zmitygowawszy się, dodał:
– Bo wszak gdyby nie zbiegł, nie zechciałby nam pewno przedać swej armady...
– No i cóż z tego, że od pirata – rzucił jeszcze Pan Łowczy – towar ważny, nie zaś kupiec.
Podróż nasza trwała trzy dni, stawaliśmy jeno na nocleg, tudzież krótko w ciągu dnia, jeno by konie mieniać i posilać się nieco przy tej sposobności. Starałem się naonczas, jak mogłem, zabawiać Infanta różnemi facecjami, lecz zdawał się w ogóle nie zwracać na mnie uwagi. Przy stole mówiło się zaś głównie o tem, iż teraz, flotą dysponując, lądy dalekie będziem podbijać i kolonie zdobywać, a gdym raz nieśmiało wspomniał, że choć navigare necesse est, to jednakoż Hiszpan, Anglik, Francuz, tudzież inszy Holender wszytko już między siebie rozebrali, zgasił mnie natychmiast Pan Błyskotliwski:
– Toż się wojnę Francuzom wypowie, Anglików na wodach pokona! Nie będą nam pluć w gębę! Vivat nasze Trójmorze, wszytkie trzy oceany!
Moi towarzysze podróży nie byli rozmowni: Ochmistrz drzemał, mimo iż gościniec wielce był wyboisty, a koła turkotały niemiłosiernie, Kapelan siedział z nosem w brewiarzu, zasię Łowczy spoglądał jeno przez okno, jakoby wypatrywał jakiej zwierzyny. Dopiero niemal u kresu eskapady Ochmistrz obudził się i rzekł ni z gruszki, ni z pietruszki:
– Pono to nie żadne fregaty, jeno małe brygi. Jeden z połamanemi masztami, w drugiem dno srodze przecieka, trzeci zasię ma burtę całą jak sito podziurawioną armatniemi kulami...
– Co też waść bredzisz?! – obruszył się Łowczy – Wszak to duby smalone, krzty prawdy w tem nie ma! Zresztą, maszty się linami powiąże, dno zasmołuje, a burtę zabije deskami.
Ochmistrz miał jednakoż rację – armada nie prezentowała się zbyt okazale, a na domiar złego, na miejscu czekał nas już holenderski bankier, któremu miano dostarczyć złoto z królewskiego skarbca jako zapłatę za owe trzy fregaty, galeony, brygi, czy jak je tam zwał. Złota atoli nie było, bankier zaś dzierżył w dłoni list z kanclerską pieczęcią, w którem Mistrz Mateusz z Moraw expressis verbis objaśniał, iże ani myśli cokolwiek kupować, a już zwłaszcza za cokolwiek płacić.
– Musi rozkaz Księcia Regenta, skoro się zwiedział o wszytkiem – mruknął Ochmistrz, zły, że taki kawał świata tłukł się karetą na marne – chwalić Boga, chocia ludzie zeszli się powitać Miłościwego Pana...
W rzeczy samej, zebrało się trochę gapiów: mieszczan i okolicznych wieśniaków, tudzież paru szlachty, aleć mało nam przyjaznych, sądząc po okrzykach, jakie wznosili – musi rokoszan. Koniec końców wróciliśmy jak niepyszni i ot, cała historia...
– Toś acan kawał świata objechał – rzekł Pan Piwniczny nalewając mi piwa – jednego atoli pojąć nie mogę: po cóż Król Jegomość we własnej osobie się tam fatygował?
– Przecie to jasne! – odparł Pan Śpiżarny – Chciał jako pierwszy flotę swoją obaczyć, boć prawdą jest, że tu do nas ani galeon, ani nawet bryg nie dopłynie. Z drugiej strony, może to i lepiej się stało, skoro, jako acan powiadasz, te maszty, dziury et cetera... Książę Regent nie raz powiadał, że Infant dosyć ma już zabawek i na kolejne grosza szczędził.
− Rózeczką dziateczki Duch Święty bić każe − dodał Pan Piwniczny − nie zaś kupować im, co jeno zechcą. Tak i młodzież chować należy, a i Majestat czasem pokory nauczyć warto...
– No dobrze, ale teraz mówcie waszmościowie, co tu się pod moją nieobecność wydarzyło – zmieniłem temat rozmowy sięgając po półgęsek.
– Tu? Niewiele, nuda... – zastanowił się Pan Piwniczny – no, może poza profanacyją monumentum Księcia Regenta...
– Profanacyją pomnika?! Tego na koniu, na podobieństwo Marka Aureliusza? – mało nie zakrztusiłem się z wrażenia.
– Ale co tam za profanacyja... – wtrącił z niechęcią Pan Śpiżarny – szmata jakowaś na końskiem zadzie wisiała, a na niej coś nabazgrane. Odcyfrować nie sposób...
– I co? Ujęto sprawcę?
– A ujęto. Kmiotek z pobliskiej wsi. Upił się w karczmie, a jak wracał wieczór do chałupy, zrobiło mu się gorąco, więc zdjął koszulinę i powiesił na pomniku. Pono tak był zamroczon, iż myślał, że we własnej chacie na kołku ją wiesza.
– Osobliwe zaiste – rzekłem – wszak monumentum dzień i noc przez sześciu zbrojnych strzeżone. Żeby się nie spostrzegli... A owa inskrypcja?
– Kto wie, czyli to inskrypcja była, czy też nie? Może jeno wsparł się gdzie o brudną ścianę i plecy umorusał.
– O profanacyji waszmościowie mówicie? – do naszego kąta zbliżył się Pan Miecznik – Otóż causa finita. Pan Hetman Błyskotliwski właśnie rozkazał obwiesić owego wszetecznika. Za sodomię.
Za sodomię... Cóż, niby prawda, że o koński zad poszło, ale... Jakoś wciąż nadziwić się temu wszytkiemu nie może