O tempora, o mores!
Nie pisałem Wam ostatnio, bo też i nie było o czem. No, może do dziś dnia. Siedzę przecie już ode trzech niedziel w klasztorze, zamknięty niby jaki mnich i próżno wypatruję Księcia Regenta, którego winienem godnie powitać, skoro jeno ze Zamku ku letniej rezydencyji królewskiej wyruszyć raczy.
Wieści nadeszły, iże Książę po długiej chorobie do cna już wydobrzał, a nawet ma się lepiej niźli kiedykolwiek wprzódy, ja atoli nie bardzo kwapię się dawać im wiarę. Spytacie, czemu? Ano dla tej przyczyny, iże skoro zdrów byłby niczem ryba i w ekskursyję wybrać się zamierzał, wraz by tu w te pędy pół Dworu zjechało, by mu w pół drogi pokłon złożyć. Temczasem zaś nikogo. Gorzej nawet, Panów Piwnicznego i Śpiżarnego do Króla Jegomości zawezwano – musi zapasy poczęły się kończyć – ja zasię tu sam jeden, jako ten palec pozostałem, a za wszytkie towarzystwo mam Przeora, Ekonoma i Penitencjarza, tudzież braciszków, co złożyli śluby milczenia.
Ckni mi się zatem, bo wprzódy z mojemi kompanami i pożartować mogłem i w kości zagrać i w dyskurs o urodzie dam Dworu się wdać, a tu, z personami duchownemi, jakoś nie uchodzi... Przecie jednakże wczora w końcu kazałem osiodłać konia i wyruszyłem na przejażdżkę. A co mi tam! – pomyślałem – Całkiem niepodobna, iżby akuratnie pod mą nieobecność Książę Regent ze świtą tu zjechał, a kołkiem w miejscu już dłużej nie usiedzę. Tak więc opuściłem rankiem klasztorne mury i ruszyłem wpierw kłusem krętą ścieżką ze wzgórza, a potem, wyjechawszy na szeroki gościniec, puściłem się w galop. Pędziłem tak jakie pół godziny, aż minąwszy parę wsi przynależnych do klasztoru, dotarłem do szlacheckich włości – w oddali, na porośniętem zielonemi topolami pagórku, bielały w porannem, czerwcowem słońcu ściany niewielkiego dworku.
Na samem skraju wioski spotkała mnie przykra niespodzianka – mój koń okulał. Zesiadłem więc zeń i obejrzawszy pęcinę, a potem kopyto, dostrzegłem brak podkowy – musi obluzowała się i odpadła gdzie podczas galopu. Szczęśliwie, tuż nieopodal znajdowała się kuźnia, więc nie deliberując zbytnio, schwyciłem uzdę i zawiódłszy gniadosza do kowala, sam udałem się pieszo ku dworowi. Ani chybi – myślałem – najdę tam poczęstunek, ale przede wszystkiem, utnę sobie pogawędkę z dziedzicem, a może i posłyszę jakie nowe, ciekawe wieści.
Niebawem dotarłem do czworaków, a minąwszy je, szedłem jeszcze chwilę, by w końcu stanąć na dziedzińcu. Musiałem się przy tem przecisnąć przez ciżbę włościan, którzy zebrali się tu nie wiedzieć po co. Jakież było moje zdumienie, skoro ujrzałem przed gankiem rozstawiony dębowy stół, na niem krucyfiks, a za stołem trzech panów senatorów w słomkowych kapeluszach, znanych mi przecie dobrze, choć jeno z widzenia, albowiem nigdy jakoś nie było sposobności, by zamienić z niemi choć słowo. Skłoniłem się grzecznie, atoli nawet mnie nie spostrzegli, tak byli zajęci dyskursem ze stojącem do mnie tyłem, po drugiej stronie stoła, licho odzianem chłopiną.
– Rzeknij mi zatem, dobry człowieku – ozwał się siedzący po środku senator – czyli wiesz cokolwiek o prawie?
– Juści wiem, jaśnie wielmożny panie – odparł chłop – a jakże!
– A co? – zaciekawił się ten z lewej.
– No... dyć kiej pan karbowy kogo przyłapie, że sie leni, abo nieswoje bierze, to go wraz bez łeb laskom zdzieli, że aże... A gada, co takie jest prawo. Abo w morde, abo za barchatki i pras, o ziemie, o ziemie... – tu wykonał znaczący gest.
– Jestże to sprawiedliwe? – rzucił trzeci senator ocierając pot z czoła, albowiem słońce stało już dość wysoko.
– Musi jest, prosze jaśnie wielmożnego pana, boć przecie i dobrodziej z jambony krzyczom, co kraść to grzych.
– A tyżeś sam jest złodziej! – zawołał ktoś z tłumu, zaś ciżba wybuchnęła śmiechem.
– Prawda to? – spytał senator.
– Ani rusz! Jak mi Bóg miły! To jeno te zasrańce, za przeproszeniem jaśnie wielmożnego pana...
– Nie wypieraj sie, Macieju – rzucił ktoś stojący na samem przedzie – bedzie dwie niedziele jakeś sie grabi ode mnie życzał i co? Oddałeś?
Chłop obrócił się, jego twarz była czerwona ode wstydu, albo gniewu.
– Jużem niósł ci te pohańskie grabie, ty paralusie zapowietrzony, jeno mnie jaśnie pan dziedzic do siebie wezwali...
– Dość już tego! – przerwał senator pośrodku stoła – czytać i pisać umiesz?
– E, gdzieby tam, jaśnie wielmożny panie! Ale... kiej trza, znakiem krzyża zawszeć sie skreśle...
– A Księcia Regenta miłujesz?
– Dyć ze wszytkiej duszy! Cobyk tak miał bez świentyk sakramentów skonać! Ze wszytkiej duszy! – chłopina padł na kolana i począł się bić w piersi – Ze wszytkiej duszy, jak Bóg na niebie!
– Nada się – skwitował senator pośrodku.
– Witam waszmości w mych skromnych progach!
Obróciłem się. Za mną stał słusznej tuszy wąsaty szlachcic z wysoko podgoloną głową, odziany w paradny kontusz, przewiązany słuckiem pasem, z karabelą przy boku. Zapewne dziedzic – pomyślałem.
– Powiadają, gość w dom, Bóg w dom, pozwól acan ze mną pode dach na skromny poczęstunek, Kurowicz jestem, herbu Kogutek.
– Błazen Nadworny – odparłem – do usług waszeci.
Skoro jeno zasiedliśmy do stoła, a służba przyniosła okowity, nie mogąc powstrzymać ciekawości, rzekłem:
– Daruj mi waćpan mą dociekliwość, ale cóż to za comitium? Co też się właściwie wyrabia przed waścinem gankiem?
– Jakże to? – zdziwił się szczerze – Przybywasz waszmość ze stolicy i nic nie wiesz?
– Nihil novi – odparłem – będzie trzy niedziele, jak volens nolens w klasztorze zamknięty siedzę, wypatrując przyjazdu Księcia Regenta.
– Regenta? – spojrzał na mnie podejrzliwie – Zapewne przynależysz więc acan do jego świty? Choć zgoła insze dochodziły mnie słuchy...
– I nie bez przyczyny, albowiem wcale daleko mi do owego orszaku. Miłościwy Pan przykazał mi czekać Księcia, więc czekam, choć po prawdzie wiary nie daję, że przyjedzie, bo sokoro by tak być miało, inni by się wraz naleźli, chętni do czekania.
Znów spojrzał na mnie, jednakoż teraz już nie z podejrzliwością, jeno z atencyją, po czem rzekł:
– Dobrze z oczu patrzy waszmości, więc nic skrywać nie będę. Wczora powróciłem ze stolicy i wiem, że Książę, choć ozdrowiał cokolwiek, to jednak mało i z Zamku ani myśli dokądkolwiek ruszyć. Koncypuje za to dniem i nocą, jak by tu komu dokuczyć, a Pan Instygator Wielki, Żebrowicz, gorliwie mu w tem dopomaga. Takoż i nakazali lex nova ustanowić, by w każdem powiecie ziemskiem spośród chamów człeka jednego obrano, a wszytkich onych na ławie w Trybunale Głównem Koronnem posadzono, iżby sędziom doradzali.
– Nie może to być! – zakrzyknąłem zrywając się na równe nogi – prości włościanie w Trybunale?! Jako konsyliarze?! Amici curiae?!
– Na własne oczy waszmość widziałeś. Panom senatorom polecono po kraju się rozjechać i indagacyje adekwatne przeprowadziwszy, ludzi onych nie mieszkając do stolicy przywieść. Musiałem użyczyć im mojego folwarku.
– I na cóż to wszytko? – wciąż nie mogłem posiąść się ze zdumienia – Wszak każda causa w Trybunale Głównem eo ipso ekstraordynaryjną i arcytrudną być musi i nawet szlachcic znający łacinę, a w prawie mało uczony, niewiele z niej pojmie!
– O tempora, o mores! – westchnął ciężko i wzruszył ramionami – Imaginuj sobie acan jeno onych chamów przy sędziach siedzących, cóż tedy o Trybunale pomyślisz? Cóż o sentencyji? Czyliż będziesz miał dla niej należyty respekt?
– Po prawdzie, niewielki...
– Otóż właśnie! Niejeden widząc to powie, iż skoro Trybunał skundlony, lepiej już, by to Pan Żebrowicz samopas imieniem Księcia Regenta, sprawy bez sądu rozstrzygał. Czyż nie o to idzie?
O tempora, o mores! – nie przestają dźwięczeć mi w uszach owe słowa imć Pana Kurowicza, wypowiedziane za Cyceronem, i zda mi się, iż zawisły one jakiem dziwnem sposobem w przednocnem, przezroczystem powietrzu, w onej chwili, kiedy milkną ptaki i cichnie wszelki zgiełk dnia. O tempora, o mores! – powtarza sobie teraz wracając pod wieczór do klasztoru na podkutem już koniu