O elektryczności zwierzęcej i wielkiem z nią ambarasie
Siedzieliśmy sobie przy stole we trzech, wraz z Panami Śpiżarnem i Piwnicznem, racząc się w najlepsze reńskiem winem, gdy oto rozwarły się dźwierza i ukazał się w nich nie kto inny, jak Pan Woźniczy.
– Słyszeliście już, waszmościowie? – spytał wielce zaaferowany.
– A o czemże to mieliśmy słyszeć? – odpowiedziałem pytaniem odstawiając kielich.
– A o tem, iż przybył do nas pewien uczony aże z dalekiej Italii, któren ma jutro jakoweś sztuczki magiczne demonstrować.
– Sztuczki magiczne? – zdziwił się Pan Piwniczny – Toż to prędzej jarmarcznemu kuglarzowi przystoi niźli uczonemu!
– Nie inaczej – rzekłem – a jakoż się zowie ów człek? Może to zwyczajny szarlatan, jakich pełno dziś po europejskich dworach?
– Dottore Luigi Galvani – odparł Pan Woźniczy – jest pono profesorem Uniwersytetu w Bolonii.
Spojrzeliśmy po sobie z niedowierzaniem. Osobliwe zaiste! Atoli z tem większem zaciekawieniem udaliśmy się nazajutrz w południe do Sali Audiencjonalnej, wypełnionej już po brzegi dworzanami, by obaczyć, co też tam się będzie wyprawiać. I w rzeczy samej, chyba nie o kuglarstwo tu szło, albowiem Profesor rozpoczął długi i zawiły wywód o elektryczności naturalnej, jaka się objawia skoro grom uderza i o sztucznej, którą można w ten sposób uzyskać, że się przykładowo szkło o wełnę owczą pociera. Dało się spostrzec, iż materia ta nieszczególnie ciekawi Najjaśniejszego Pana, albowiem co raz ziewał – pewno śpieszno mu było do zabaw z dwórkami. Podobnie zresztą Książę Regent zatopił się w lekturze dzieła poświęconego rasom kotów.
Na koniec wykładu uczony doszedł do elektryczności zwierzęcej, zaczem wykonał wielce zabawne experimentum. Owóż zawiesił na nitce żabie udko, jakiemi raczą się Francuzi, zaczem w jedną dłoń ujął gwóźdź żelazny, w drugą haczyk z miedzi, dotknął jednem i drugiem udka, a następnie złączył ze sobą miedź i żelazo. Aże dech nam w piersiach zaparło na widok tego, jak udko skurczyło się niczem żywe! Na sali rozbrzmiały oklaski, Ksiądz Kapelan przeżegnał się przerażony, zaczem Profesor powtórzył swą demonstrację kilkakroć i nawet Infant się nią cokolwiek zaciekawił, zaś Książę Regent podniósłszy wzrok znad książki, mruknął:
– I co z tego?
Tak zakończył się wykład doktora Galvaniego, profesora Uniwersytetu w Bolonii, któren, jako się zdaje, ze sztuczkami magicznemi niewiele miał wspólnego. Najjaśniejszy Pan udał się następnie na ślizgawkę, a Książę Regent skinął na mnie od niechcenia, zaczem w towarzystwie Kanclerza, Mistrza Mateusza z Moraw, udał się do swojech komnat. Jak się później okazało, miałem się po prostu oddalić, atoli źle pojąwszy intencje Regenta, poszedłem za niem, przez co byłem świadkiem wielce ineteresującego dyskursu.
– Wasza Miłość – zaczął Mistrz Mateusz – mniemam, iż experimentum, którego byliśmy świadkami, może okazać się wielce użytecznem...
– A to niby jakiem sposobem? – spytał Książę.
– Nie o żaby tu przecie idzie, lecz skoro by ud końskich użyć, można by z tego odnieść wcale znaczące korzyści.
– Tak...?
– Racz jeno pomyśleć, Wasza Miłość, o owych karetach ciągnionych przez martwe końskie uda, poruszane za dotykiem miedzi i żelaza – jakaż to oszczędność na obroku! Albo też chłopskie furmanki – ileż mniej, za przeproszeniem, nieczystości wkoło!
– Interesujące...
– Wszak rzemieślników mamy najpierwszych w Europie! Niech biorą się do roboty, a raz dwa staniem się potęgą elektromobilności! Niechaj w kraju naszem po gościńcach suną elektropowozy, niech elektrofury wożą siano z pól, niech damy na przejażdżki udają się elektrokariolkami!
– Przedni koncept. Zawszem uważał, mój Mateuszku, żeś zdolny ponad wszelką miarę. Pokażem żabojadom i makaroniarzom, na co nas stać! – Książę rozpromienił się i aż zatarł z uciechy swoje małe rączki – A zatem, naprzód! Daję przyzwolenie. Vivat eletromobilność! Należy czem prędzej poddanych przymusić do działania.
Nie trzeba było długo czekać. Nie minęły trzy dni, jak ukazał się dekret o tem, iże pragnąc zmierzać ku nowoczesności, postanawia się nacisk położyć na rozwój elektromobilności końskiej, co tem się będzie przejawiać, iże od każdego pojazdu, w żywe konie zaprzężonego, trzeba będzie zapłacić podatek w kwocie jednego czerwonego złotego na miesiąc od konia, a jeśli kto wierzchem jeździ, to takoż jednego czerwonego złotego zapłaci. Tem samem od furmanki z dwoma końmi należeć się będą dwa czerwońce, a od karety w sześć koni zaprzężonej – czerwońców sześć. Jeśli kto jednak miast żywych koni, martwych ud końskich miedzią, a żelazem napędzanych użyje, ten od podatku uwolnionem będzie, chyba żeby Najjaśniejszy Pan uznał inaczej. Takoż od daniny zwalania się urzędników królewskich i to bez względu na to, czem poruszać się będą.
No cóż, błazen i urzędnik to dwie różne rzeczy, więc summa summarum dukat miesięcznie! Sporo, wziąwszy pod uwagę skromną pensyją, jaką mi wyznaczono... Żegnajcie zatem przejażdżki konne! Odtąd chyba jeno pieszo chodzić będzie