Liber Chamorum
Tęskno mi było w klasztorze za letnią rezydencją królewską, to i mam za swoje! Teraz ogarnia mnie nuda... Koniec końców, ileż czasu przepędzać można na tańcach, ucztowaniu, różnorakich grach w ogrodzie, albo też zabawianiu dam inteligentną konwersacją? Zwłaszcza że te, co bardziej nadobne, mało się do konwersowania kwapią, a z inszemi znów, nie aż taka przyjemność...
Może i przez pierwszą niedzielę pochłaniały mnie wszytkie one rozrywki bez reszty, tak żem o liście do Was całkiem zapomniał, atoli później, jako się rzekło, pałacowe życie bokiem mi już wychodzić poczęło. Przy tem libraryji nijakiej tu nie uświadczysz, no może parę romansów francuskich wala się po komnatach, lecz poza tem nic, jako że Miłościwy Pan nie gustuje w księgach.
Któregoś ranka, skoro świt, nie mogąc już zdzierżyć, kazałem osiodłać konia i miast ruszyć na zwyczajną przejażdżkę, puściłem się galopem hen przed siebie. Pędziłem czas jakiś gościńcem, spoglądając na mokradła, nad któremi ścieliły się białe opary mgieł, zda się dusze wstępujące do nieba, i dalej, na lesiste wzgórza, ciągnące się aż po horyzont. Widniał już ponad niemi rąbek szkarłatnej, słonecznej tarczy i z każdą chwilą stawał się coraz większy i większy, a przesłaniające go, wąskie pasemka chmur wyglądały niczem ślady fantazyjnych pociągnięć pędzla jakiego mistrza. Dalej droga wiodła przez las – musiałem zwolnić, jako że stała się bardziej wyboista, a konary zwieszały się niekiedy tak nisko, iż trzeba było niemal kłaść głowę na końskiej grzywie, by nie uderzyć w który z nich. Jechałem więc kłusem godzinę, może i dwie, rozmyślając nad celem mojej eskapady – ot, obaczę kędy dotrę aż słońce stanie w zenicie, posilę się w pierwszej napotkanej gospodzie, a potem wrócę do pałacu.
Bór począł się wyraźnie przerzedzać, aż w końcu drzewa rozstąpiły się zupełnie, ukazując mem oczom kwietne łąki i pola, srebrzące się łanami dojrzałego żyta, poprzecinane z rzadka zieloną miedzą. Minąwszy wioskę, ujrzałem po prawej niewielki staw i zaraz za niem, modrzewiowy dworek wcale pokaźnych rozmiarów, a po obu jego bokach, dwa rosłe dęby. Podjechałem stępa przed ganek i zsiadłem z konia oddając wodze parobkowi. W tej samej chwili dźwierza rozwarły się i wyjrzała przez nie głowa szlachcica w sile wieku.
– Błazen Nadworny, jeśli mnie wzrok nie myli... – powiedział przyglądając mi się uważnie – Jan Nepomucen Sośnicowiecki. Widywałem waszmości nieraz w Stolicy... Co też sprowadza w moje skromne progi?
– Zbłądziłem po prawdzie... – zacząłem.
– A toś szczęśliwie acan zbłądził – przerwał mi w pół słowa – gość w dom, Bóg w dom, właśnie śniadać będziem, nie pogardzisz przecie poczęstunkiem!
Weszliśmy do środka. Gospodarz wprowadził mnie do niewielkiego salonu, gdzie za nakrytem koronkową serwetą stołem siedział już inszy szlachcic. Na mój widok powstał, zaś Pan Sośnicowiecki zwrócił się doń słowami:
– A poznajże mój drogi imć Błazna Nadwornego, którego właśnie Boża Opatrzność ku nam przywiodła!
– Walerian Zbylut Nekanda Trepka, do usług – zaprezentował się tamten.
– Sługa uniżony pana dobrodzieja – odrzekłem kłaniając się.
Zasiedliśmy do śniadania. Lokajczyk wniósł bochen chleba oraz półmisek wędlin, serów i jaj, a następnie postawił na środku stoła dzban pełen gęstego piwa.
– Jejmość nie przyjdzie? Nadal dokucza migrena? – spytał gospodarz.
– Nadal, proszę jaśnie pana.
– Całkiem na francuską modłę – mruknął pod nosem, po czem zwrócił się do mnie – synowie moi dopiero co do regimentu się zaciągnęli, więc my tu tak we dwóch... Ale, ale, wiesz waszmość, że pan Walerian, druh mój serdeczny, w wolnych chwilach literaturą się para?
– W istocie? – zaciekawiłem się.
– A, zaraz tam literaturą, takie o... – odparł szlachcic uśmiechając się filuternie i przełamując kawałek chleba.
Uśmiech ów potęgował wrażenie jowialności, jakie sprawiała jego krągła, rumiana twarz, sarmackie wąsy oraz łysina okolona wianuszkiem siwych włosów.
– No nie bądźże taki skromny! – skarcił go Pan Sośnicowiecki nalewając mi piwa – Przyjaciel nasz właśnie kończy dzieło, któremu ćwierć wieku życia swego poświęcił i które nazwał Liber generationis plebeanorum.
– Eksplorujesz waść genealogie rzymskich plebejuszy? – spytałem zaskoczony.
– Jakich tam rzymskich! – obruszył się pan Sośnicowiecki, a pan Trepka znów się uśmiechnął pod wąsem – wciąż ci powtarzam, drogi Walerianie, iż lepszem byłby tytuł Liber Chamorum, albo po prostu Księga chamów, bowiem łacina zda się tu nie na miejscu.
Po śniadaniu pan Trepka zademonstrował mi manuskrypt. Jak objaśnił, na setkach kart papieru opisano w niem ludzi, którzy bezprawnie wkradli się do szlacheckiego stanu, ich życiorysy, związane z niemi historie i najprzeróżniejsze skandale. Otwarłem na chybił trafił i aż oniemiałem ze zdumienia.
– Joachim Czyścic?! Podkanclerzy?! – zawołałem.
– Tenże sam – skinął głową pan Trepka i znów uśmiechnął się filuternie, ja zaś począłem czytać na głos:
– Naprawdę Jaśko Jojo, którego to czyściochem dla przekory przezwano, albowiem zawżdy umorusany niczem kocmołuch chadzał. Trudnił się był łapaniem ryb w pańskich strumieniach, za co nieraz wziął od karbowego po gębie. Podobnież podbierał nocami okolicznem włościanom ze skrzyń czerwońce, a nawet dopuścił się razu pewnego rozboju w sąsiedniej wsi, przez co z rozkazu dziedzica postawiono go pod pręgierzem i nie mieszkając wymierzono dwa tuziny batów. Zbiegł następnie z majątku i udając szlachcica, przystąpił do Konfederacyjej jako Joachim Czyścic, pieczętujący się herbem Kwacz, zasię dzięki gorliwości swojej, wkrótce wkradł się w łaski Księcia Regenta. Rebus sic stantibus, ironią tem większą jest, iże jako Podkanclerzy Kapitanowi Gwardii rozkazy wydaje, a gwardzistów do jak największej wobec ludu zachęca srogości.
Podniosłem wzrok, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co przeczytałem. Przede mną, na ścianie wisiały portrety przodków gospodarza i zdało mi się, iż oczy ich wpatrują się w spoczywający w mych dłoniach manuskrypt.
– I wiesz to waść na pewno? – spytałem pana Trepkę.
– Mógłbym przysiąc na Boga.
– Lecz skąd wieści one pochodzą?
– Trochę najdziesz acan studiując sądowe documenta, lecz najwięcej dowiesz się ludzi rozpytując. Skoro dwóch, albo i trzech nie plącząc się w zeznaniach to samo zaświadczy...
– Niejedną jeszcze znajomą personę, mości panie Nadworny, ujrzysz na tych kartach – wtrącił pan Sośnicowiecki – a są tu i jaśnie wielmożni i niewiasty i obco brzmiące nazwiska...
– Jak Hrabia Trelemorelski, exempli gratia – rzekł pan Trepka – co psiarzem był ongi u Pana Łowczego, a tem się w łaski jego wkupił, iże za głupstwo jakie rodzonego ojca hajdukom wydał.
– Niebywałe!
– Albo też Księżna Pawłowna, niby to od bojarów ród swój wywodzi, a w rzeczy samej wcale chamskiej jest proweniencji...
– Co też po manierach poznać łacno... – zastanowiłem się przywołując w myślach mało przyjemny wizerunek Księżnej.
– Otóż to! Nieprędko wyzbędzie się ich, kto dopiero co przestawał z bydłem i kupczył na targu kapustą.
– I cóż waść zamierzasz przedsięwziąć? – spytałem – Czy opus waszmości...
– Drukiem wydać je co rychlej trzeba – rzekł stanowczo pan Sośnicowiecki – upatrzyłem ja już nawet jedną oficynę w Norymberdze...
– Uchowaj Boże! – zawołał pan Trepka – Jeszcze mi życie miłe! Zaiste pragniesz, by mnie rozsiekli? Roznieśli na szablach?
Wracając pod wieczór do pałacu, całą drogę rozmyślałem o tem, com usłyszał i wyczytał – bo trzeba wam wiedzieć, żem kilka bitych godzin przepędził na lekturze onego dzieła – a przyszło mi do głowy, iże w żadnem, najpodlejszem choćby zaścianku tyle chamstwa nie najdziesz, co w królewskich włościach. Lecz... nihil novi sub sole! Przecie i bez wywodów pana Trepki żywił już wcześniej takie przypuszczenia