Kulig
Śnieg padał przez dwa dni i dwie noce bez przerwy, a skoro przestał, chwycił tęgi mróz.
– W sam raz pogoda na kulig! – zawołał Najjaśniejszy Pan spoglądając przez okno swej komnaty na przystrojone w zimową szatę świerki, skrzące się w promieniach porannego, styczniowego słońca.
To posłyszawszy nakazał Pan Woźniczy nie mieszkając sanie rychtować, a wici słać do okolicznych pałaców. Szykować się też począł całen Dwór, a z niem takoż i ja, chocia mi najpośledniejsze miejsce wyznaczono, w saniach na samem końcu orszaku, wraz z dwiema dwórkami, które jednakoż bardziej konwersacyją między sobą były zaaferowane, niźli na mnie zwracały uwagę. Nie dziwota więc, że ani się spostrzegły, skoro już po zmroku, na krętej leśnej drodze sanie nagle zarzuciły i ni stąd ni zowąd wylądowałem w zaspie, a kiedym się wreszcie odkopał ze śniegu, po kuligu nie było już ni śladu i jeno dźwięk dzwonków dał się słyszeć coraz to cichszy i coraz to dalszy...
Otrzepawszy się, stanąłem pośrodku drogi i rozglądnąłem we wszystkie strony. Miesiąc szczęśliwie był w pełni, zasię biały puch sprawiał, iże było wcale widno, atoli wokół żywego ducha – jak na lekarstwo. Zamarznąć mi tu jeszcze przyjdzie, w ową mroźną, styczniową noc – pomyślałem – do Zamku daleko, więc chyba jeno przed siebie iść wypada, a nuż dotrzeć mi się uda do jakiej wioski i u dobrych ludzi nocleg znaleźć. Chwalić Boga, miałem na sobie baranicę, co mnie od chłodu cokolwiek chroniła i takoż czapę z baraniej skóry.
Przeszedłem jaką milę, może dwie, aż za kolejnem zakrętem ujrzałem migotanie jakoweś w gęstwinie lasu. Ani chybi kulig nasz tam stanął – przyszło mi do głowy i tem śpieszniej w stronę ową kroki skierowałem. Brnąłem chwilę przez kopny śnieg, a kiedym już się do świateł dosyć przybliżył, ni stąd ni zowąd postać jakowaś zza drzewa się wyłoniła, drogę mi zastępując.
– Dokąd to chamie? Ki czort cię tu prowadzi? Na kolana!
Ukląkłem posłusznie, albowiem wyrzekłszy te słowa zjawa nagi miecz do gardła mego przyłożyła. Miała na sobie zbroję i hełm ze spuszczoną przyłbicą, zasię na ramiona płaszcz narzucony, biały, z czarnem krzyżem pośrodku, dokładnie taki, jakie ongi nosić zwykli rycerze Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny Domu Niemieckiego.
– Wszelki duch Pana Boga chwali! – przeżegnałem się przerażony i pewno wtedy szmaragd pierścienia mego w świetle księżycowem błysnął, co rycerz zoczywszy, zmitygował się nieco i rzekł:
– Azaliż jesteś waść szlachcicem? Powstań zatem i raz dwa gadaj, skądże się tu wziąłeś!
– Zgubiłem się w ciemnem lesie, jechałem z kuligiem i skoro woźnica na zakręcie konie batem smagnął, jakiemś to sposobem nieszczęśliwie z sań wypadłem – odparłem wciąż drżącem głosem, poznając jednakoż, iże to nie upiór żaden, jeno żywy człek przede mną stoi.
– A możeś waszmość tu na przeszpiegi posłan? Może kto za tobą stąpa? Nie jesteś li zdrajcą? Księcia Regenta, Ojczyznę swą i Najjaśniejszego Pana szczerze miłujesz?
– Jakże mógłbym inaczej? – odparłem – Wszak nic bardziej niźli salus rei publicae na sercu mi nie leży!
– A zatem ostań z nami – rzekł chowając miecz – mamy dziś wielkie święto.
Przemierzyliśmy następnie jakie sto kroków, ja przodem, a on za mną, aż oczom naszem ukazała się leśna polana, cała w śniegu, a na niej ze cztery tuziny ludzi w zbrojach i płaszczach z czarnemi krzyżami, w dłoniach dzierżących pochodnie. Pośrodku stał zbity z bali krzyż, umazany w smole, a za niem szubienice, na którech jednakoż szczęśliwie obwieszono nie ludzi, jeno słomiane kukły.
– To nasz Komtur – objaśnił mi mój cicerone, wskazując rycerza, któren wyszedł na środek polany i przyłożywszy pochodnię podpalił krzyż.
– Bracia – począł mówić – świętujem dziś wespół dzień narodzin Wielkiego Mistrza naszego Zakonu, Ulryka.
– Vivat Ulrich von Jungingen! – wołano ze wszech stron – Vivat!
– Wielki ów mąż – ciągnął dalej Komtur – może nam służyć za wzór cnót wszelakich, męstwa, prawości i patriotyzmu. Był człekiem miłosiernem, nie dbał o własną korzyść, wspomagał ubogich, zasię pogan choćby ogniem i mieczem nawracał na świętą wiarę chrześcijańską, salwując ich tem samem od wiecznego potępienia. Bez litości wieszał przy tem zdrajców takowych, jak ci tutaj.
To rzekłszy wskazał dłonią kukły, ja zaś w świetle płomieni z przerażeniem dostrzegłem, iż ostatnia z nich ma na głowie czapkę błazeńską z dzwonkami. Oby jeno nikt nie poznał mej twarzy! Temczasem zaś padło gromkie:
– Hańba! Wieszać zdrajców! Powiesić zaraz ich wszytkich!
– Przyjdzie i na to czas – odpowiedział im Komtur – teraz zaś dla wprawy puścim z dymem pobliski dwór i wiosek parę. Nauczym umiłowania Ojczyzny chamów, jako i krnąbrnego szlachetkę!
– Palić! – krzyczano – Rżnąć! Wieszać! Vivat Wielki Mistrz! Vivat Książę Regent! Vivat Komtur! Vivat Zakon!
Nie pytajcie, jakom się wydostał z owej polany, bo aż sam wiary nie daję, iże mi się to powiodło w powszechnem zamęcie. Dość, żem strudzony srodze i na kość przemarznięty, koniec końców przysiółek odnalazł niewielki, gdzie mi gościny użyczono, a gdym po paru dniach wydobrzał, człek pewien za dwa czerwone złote furmanką zawiózł mnie na Zamek. Tam w te pędy biec chciałem do Króla Jegomości, jednakoż zaraz na schodach wpadłem na Pana Miecznika.
– A cóżeś to acan taki zaaferowany?! – ofuknął mnie – Dworzan trącasz, przed się nie patrzysz!
– Wybacz waszmość, lecz tutaj larum grać trzeba! Wszędy po lasach Krzyżacy!
I opowiedziałem mu zaraz całą historię.
– A nie... – skrzywił się i machnął ręką – to nic, to młodzież się bawi... A młodzież, jak młodzież, musi się wyszumieć, fiu bździu w głowie i tyle... Chocia z drugiej strony zda się, iż duch jest w niej patriotyczny, co się przecie chwali. I jeszcze to waści powiem, że bardzo nieładnie tak ich prowokować do gwałtu. No i na co się błąkać po lesie?
Uspokoił mnie, jakby na to nie spojrzeć, więc już Najjaśniejszego Pana nie próbowałem zanudzać moją opowieścią. Udałem się za to w miasto, by resztę dnia przepędzić w mej ulubionej gospodzie, posilić się, kufel piwa grzanego wypić, albo i dwa, z tem i owem słowo zamienić. Atoli najkrótszą drogą, poprzez dzielnicę żydowską, żadną miarą przejść się nie dało, bowiem znów urządzono tam pogrom. Musiał więc całe niemal miasto obejść dookoła