Błazen Nadworny - Fraszka

Spisano dnia 14 października A.D. 2018

Fraszka


     Po ledwie kilku chłodnych dniach na powrót zagościło u nas lato – rzecz niezwyczajna październikową porą. Starzy ludzie, jak zwykle, poczęli gadać, iże zwiastuje to jakoweś nieszczęście – morowe powietrze, głód, albo nawet i wojnę, atoli mnie ciepło niestraszne, więc miast deliberować nad tem, co wydarzyć się może, zdecydowałem przepędzić nieco czasu na wsi, a projekt ów tem łatwiejszem się zdawał, iże tu, na Dworze nikt obecności mojej, albo nieobecności szczególnie nie dostrzegał. Król, Kanclerz, a nawet Książę Regent jakoś dziwnie zapragnęli ostatniemi czasy kraj, jako i poddanych z całkiem bliska obaczyć i porozjeżdżali się we wszytkie strony, a każden z niezgorszą świtą, podczas gdy mnie, jako się rzekło, nikt ze sobą w podróż zabrać nie raczył.

     A zatem pewnego ranka kazałem osiodłać konia i nie mieszkając, jeszcze przed świtaniem, ruszyłem w drogę. Nie powiem, dokuczał mi z początku ziąb, albowiem noc była chłodna, jednakoż, skoro słońce stanęło w zenicie, pot począł lać mi się z czoła od gorącości i to mimo, iż dla ochłody podróżnych gościniec z obu stron wcale gęsto wysadzony był drzewami. Złociste olchy, klony i szkarłatne buki, cieszyły teraz me oko mieniąc się na tle bezchmurnego, szafirowego nieba wszytkiemi odcieniami barw jesieni.

     Na krótko przed zmrokiem dotarłem w końcu do wiadomej rzeki i przeprawiwszy się przez most, skręciłem w lewo, a następnie puściłem się kłusem wzdłuż brzegu, mijając jedno za drugiem, wąskie pasemka dymu z dogasających ognisk, snującego się ponad ścierniskami. Jakie dwie, abo trzy wiorsty dalej minąłem stary młyn, czarcim zwany, którem to straszono mnie w latach dziecięcych; przeżegnałem się na wszelki wypadek. Jeszcze jedno zakole rzeki, jeszcze jedna kępa drzew i oto wyłonił się cel mej podróży – niewielki, modrzewiowy dworek należący do moich krewnych. O jego dach opierały się teraz ostatnie promienie zachodzącego słońca, zasię w dali czerniał las, od którego nazwę wziął jeden z okolicznych majątków.

     Zajechawszy przed ganek zsiadłem z konia i oddałem wodze parobkowi, któren kręcił się przy stodole, a następnie ruszyłem ku domowi. Uczyniłem jednakoż ledwie dwa kroki, jak dźwierza rozwarły się i stanął w nich wuj, a ujrzawszy mnie, aż zaniemówił z wrażenia.

     – Wszelki duch! – wykrzyknął w końcu – A ty tu skąd, kochaneczku? No wejdźże czem prędzej, przecie nie będziesz tak stał jako ten słup soli!

     Wyściskał mnie i ucałował z dubeltówki.

     – Jakże się cieszę, żeś w końcu zbłądził pod mój dach! Odkąd Julian ostał się oficyjerem, a Tereska poszła za mąż, ja tu, rozumiesz, sam jako ten palec. Ale co tam, wyprawim sobie dziś ucztę! No chodź, chodź na pokoje! Jędrek! A zagrzej no czem prędzej wody dla jaśnie pana, boć po długiej drodze łacno odświeżyć się zechce!

     Weszliśmy do saloniku, dobrze znanego mi z dziecięcych lat, z temi samemi, co ongi portretami, wiszącemi na ciemnozielonych ścianach, tem samem dębowem stołem, przykrytem koronkową serwetą i dwoma mosiężnemi lichtarzami, stojącemi pośrodku. Ku mojemu zdumieniu, w kącie dostrzegłem niemłodego już mnicha w białem habicie, o kościstej, ascetycznej twarzy. Nie byłże więc wuj aż tak samotny...

     – A, to Ojciec Piotr z Zakonu Świętego Dominika, któren przybył przepytać, rozumiesz, o to i owo... – rzekł do mnie wuj z lekkiem zakłopotaniem i takąż niechęcią w głosie.

     – Błazen Nadworny, do usług – zaprezentowałem się.

     – Błazen... – zmierzył mnie chłodnem, badawczem wzrokiem – słyszałem co nieco od wychowanka mego, imć Pana Żebrowicza. Byłem ongi jego preceptorem. Waszmość biegłem być musisz w słowie, nieprawdaż?

     – Za biegłość onę i za dowcip raczy wynagradzać mnie hojnie Miłościwy Pan – odparłem ostrożnie, jako że wspomnienie Instygatora Wielkiego Koronnego nie zachęciło mnie do wylewności.

     – Posilisz się, ojcze, wraz z nami? – spytał wuj.

     – Żałuję z całego serca – odparł mnich, lecz muszę wracać do klasztoru, w którem to stanąłem. Brewiarz zmówić należy. I tak już nie zdążę na nieszpór, lecz vis maior... Prowadzę tu, jakby to rzec, śledztwo.

     – Ojciec Piotr pozostaje w służbie Świętego Oficjum – wtrącił wuj spoglądając na mnie porozumiewawczo.

     – I właśnie przyszło mi do głowy – ciągnął mnich mierząc mnie swem przenikliwem spojrzeniem – że może waść, jako znający się na rzeczy, ocenisz owo krótkie opus...

     To rzekłszy, dobył z połów habitu zmiętą kartę papieru i podał mi. Przebiegłem ją wzrokiem, zawierała ledwie jedną strofę:

Nasz dobry pleban spać się od nas bierze,
A ministrantów sprasza na wieczerzę,
Nie szczędzi wina, miód leje ze dzbana,
Sprośnie swawoli z niemi aż do rana.

     – I coż? – wciąż wpatrywał się we mnie uważnie.

     – Trudno orzec... – odchrząknąłem.

     – Nalegam.

     – Hm, wcale zgrabne. Forma poprawna, wers sylabiczny, jedenastozgłoskowy, średniówka po piątej sylabie...

     – A zatem stworzył to człek w ars poetica obeznany, wykształcony starannie, vir studiosus, parający się być może piórem – podsumował – cóż o treści?

     – Nie mnie sądzić...

     – Nie brzydzi waszmości? – syknął – Osobę duchowną tak niecnie pomawiać? To właśnie obiekt stanowi moich indagacji.

     – Errare humanum est... – wtrącił wuj.

     – Humanum, powiadasz waść, lecz tu o Boskie Sprawy idzie! Może być, iż pacholęta lgną do owego księdza, niecnie wodząc go na pokuszenie, może być, gładzi je po główkach, przytula do piersi, całuje, rozdaje łakocie. Cóż w tem zdrożnego? Żądam więc odpowiedzi: kto śmie wypisywać takowe paszkwile?!

     – Co zatem..., co zamierzasz, ojcze? – spytałem.

     – Prawdy dojdę, mam na to sprawdzone sposoby. A póki co kazałem ministrantom, owem małem bezwstydnikom, po tuzinie plag dyscypliną na gołe pośladki wymierzyć, iżby nie ośmielili się więcej słowa pisnąć nikomu. Zaś co do grzechu, to właśnie obmyślam dla nich pokutę. Autora prędzej, czy później najdę i stawię przed Święty Trybunał. Musi przebywać tu gdzie w okolicy. Wielce mi waszmość pomogłeś. Z Bogiem! – pożegnał się wstając i kroki swe skierował ku drzwiom.

     Gdy już odjechał, wuj westchnął ciężko i położywszy mi dłoń na ramieniu rzekł:

     – Cóż, z Inkwizycją żartów nie ma. Lecz..., zapomnijmy o wszytkiem i siądźmy co rychlej do wieczerzy. Szczęśliwie, cała rzecz błahą się zdaje, ot, fraszka.

     Gawędziliśmy z wujem do późna, opowiadając sobie różne rodzinne historie, przywodząc wspomnienia dawnych czasów i racząc się przy tem wyśmienitemi nalewkami z zielonych orzechów, wiśni, tudzież dzikiej róży. A gdym już kładąc się do snu zaczął zmawiać pacierz, stanął mi wraz przed oczyma jak żywy Ojciec Piotr, inkwizytor z Ordo Praedicatorum, a potem ów nieszczęsny pleban, spostponowany tak srodze i jego niecni ministranci... Nie, nie warto zaprzątać sobie tem głowy, wszytko to jeno fraszka, nic więcej – pomyślał zasypiając


Wasz
Błazen Nadworny


 
 

Częstuję Was ciasteczkami (po nowemu cookies). Bez obaw, nie są zatrute! Zostając u mnie godzicie się je pałaszować, choć przecie zawżdy wydalić je możecie ze swych przeglądarek. Ja sam wolę dziczyznę i czerwone wino, wszakże wiedząc ile już u mnie ciasteczek zjedzono, łacno poznać mogę, ilu miałem gości.